Dla mnie to największa sensacja tego sezonu. Klub skazywany przed startem rozgrywek na pożarcie i przez wielu typowany do roli totalnego autsajdera, będzie w sobotę czekał z wypiekami na twarzy na wynik finałowego starcia w Pucharze Niemiec, pomiędzy Bayerem Leverkusen a Kaiserslautern. I jeśli faworyt nie zawiedzie, na najwyżej położony stadion w profesjonalnej niemieckiej piłce (555 metrów nad poziomem morza) zawitają europejskie puchary.
Przewidywania a rzeczywistość
Nieśmiało przebąkiwaliśmy z Marcinem Borzęckim przed sezonem w studiu Viaplay, że może być odwrotnie. Że jeśli któryś z beniaminków może się utrzymać w lidze, to bardziej Heidenheim niż Darmstadt. Śledziliśmy ich mecze w 2. Bundeslidze i mieliśmy świadomość, że choć nie jest to najbardziej wyszukana piłka na świecie, to jednak niezwykle intensywna i niewygodna dla przeciwnika. Heidenheim imponowało wybieganiem i dyscypliną taktyczną. Ich „pressen und stressen”, bo tak Frank Schmidt definiuje swoje podejście do piłki, było nie do okiełznania dla rywali. Można było mieć nadzieję, że w 1. Bundeslidze wystarczy to do do utrzymania. Może z trudem, może w bólach, może cudem, może po barażach, ale kto wie…?
Rzeczywistość parę miesięcy później – po domowej wygranej w 28. kolejce nad Bayernem, Heidenheim miało 10 punktów przewagi nad strefą barażową i praktycznie już wtedy przyklepało sobie utrzymanie, które, tak naprawdę, ani przez chwilę nie było zagrożone. Opuścili strefę spadkową już po 4. kolejce i ani na moment do niej nie wrócili. Frank Schmidt i jego chłopcy, jak na możliwości tego małego klubu, dokonali rzeczy wręcz niebywałej.
“Podaj piłkę, Frank!”
Pierwsze skojarzenie z Frankiem Schmidtem? Swój chłop, po prostu. To absolutnie nietuzinkowa i charyzmatyczna postać, która ma swoje zasady w życiu i nigdy ich nie zmienia. Do legendy przeszły obrazki z konferencji prasowej po ubiegłorocznym wyjazdowym meczu z Jahnem Regensburg, po którym gospodarze spadli, a Heidenheim wywalczyło awans od 1. Bundesligi. Piłkarze Schmidta, celebrując swoją radość, wpadli do salki konferencyjnej i nie przestając śpiewać, polewali swojego trenera szampanem. Ten ani drgnął. Przyjmował całą sytuację z zażenowaniem. Po kilku sekundach piłkarze zorientowali się, że trener nie jest zachwycony ich zachowaniem, więc szybciutko opuścili pomieszczenie prasowe. Schmidt z marsową miną przeprosił gospodarzy za swoich piłkarzy, podkreślał zrozumienie dla trudnej chwili, w jakiej znalazł się klub z Ratyzbony i życzył jak najszybszego powrotu do 2. Bundesligi. I to nie była poza. On po prostu taki jest. Szacunek dla drugiego człowieka jest dla niego najważniejszy.
Pytany o to, jakie zdarzenie z jego piłkarskiej kariery zapadło mu najbardziej w pamięć, wspomina legendarny mecz Pucharu Niemiec z roku 1994. TSV Vestenberggreuth, z Frankiem Schmidtem w składzie, mierzył się wtedy z wielkim Bayernem Monachium i wyeliminował go z rozgrywek po sensacyjnym zwycięstwie 1:0. Ale nie wynik utkwił Schmidtowi po tym meczu najbardziej w głowie. W pewnej prozaicznej sytuacji, kiedy Bayern miał wznowić grę rzutem z autu, Lothar Matthaeus krzyknął do niego: ‚Hej, Frank, daję tę piłkę!’. Schmidt zdębiał. Nie mógł zrozumieć, jakim cudem wielki Matthaeus wie, z kim ma do czynienia.
Niezniszczalny
Schmidt to człowiek mocno doświadczony przez życie, a przez to twardo stapiający po ziemi. Jak sam mówi – w trakcie swojej kariery przeszedł 11 poważnych operacji. Do tego 7 razy miał złamany nos. Kilka lat temu, kiedy zerwał mięsień w nodze, tak się zafiksował na dalszej pracy, że niewiele zabrakło, by przypłacił to życiem. Zupełnie się nie oszczędzał, co spowodowało, że nabawił się zakrzepicy, a ta doprowadziła do zatoru w obu płucach. Przez 6 dni leżał na OIOM-ie, na szczęście udało się go postawić na nogi. Kiedyś jeden z trenerów, po meczu z drużyną Schmidta, powiedział na konferencji prasowej, że Heidenheim ze swoim intensywnym sposobem gry, jest „unkaputtbar”, czyli niezniszczalne. Pojęcie to przypadło Schmidtowi na tyle do gustu, że właśnie w ten sposób zatytułował swoją biografię, a koszulki z tym hasłem były prawdziwym hitem sprzedażowym wśród kibiców Heidenheim, którzy od dłuższego czasu mogli w nich świętować utrzymanie w lidze. Po raz 30 z rzędu, bo od tylu sezonów ekipa Heidenheim nie zaznała goryczy spadku z żadnej ligi, w której występowała.
Stałość
Frank Schmidt pracuje w roli trenera Heidenheim od 2007. To rekord w historii niemieckiej piłki. We wrześniu ubiegłego roku Schmidt przebił pod tym względem kadencję Volkera Finkego we Freiburgu. W tym czasie zdołał zbudować w swej rodzinnej miejscowości coś z niczego. Awansował z piątego poziomu rozgrywkowego do 1. Bundesligi, a za chwilę może nawet zakosztować europejskich pucharów. Zaczęło się oczywiście od przypadku. Jako były piłkarz, miał poprowadzić drużynę w dwóch meczach, bo ta została chwilowo bez trenera. Poszło mu na tyle dobrze, że z tych dwóch meczów zrobiło się siedemnaście lat, w trakcie których jego drużyna każdorazowo zdobywała minimum 40 punktów w sezonie i tylko dwa razy kończyła rozgrywki poza pierwszą dziesiątką w tabeli. Zżyma się, gdy ktoś stawia tezę, ze nie poradziłby sobie w w innym klubie. Uważa, że dałby sobie radę, ale nie odczuwa potrzeby, by to sprawdzać i udowadniać. Ceni sobie życie w miejscu, z którego się wywodzi. Stałość to coś, co go charakteryzuje, zarówno w życiu zawodowym, jak i osobistym – jego pierwsza dziewczyna została jego żoną i są razem już od 30 lat.
W Heidenheim znają go oczywiście wszyscy. Jest dumą miasta i regionu. Ale nie chce, by doceniano go w sztuczny sposób: – Pomnik? Nie chcę żadnego pomnika! Po co ktoś miałby potem na niego sikać… – opowiada w swoim stylu, krzywiąc przy tym charakterystycznie głowę. To efekt skostnienia kręgosłupa w odcinku szyjnym. Ale Schmidtowi to w niczym nie przeszkadza. On jest po prostu niezniszczalny.