Powtórka, choć z małym twistem
W ciągu ostatnich dwóch lat kibice Evertonu mogli przywyknąć do ciągłego stresu. Przez dwa sezony z rzędu niemal do końca musieli przeżywać nerwy w związku z walką o utrzymanie, a ich drużyna coraz mocniej naciągała tę strunę. Dwa lata temu pod wodzą Franka Lamparda w przedostatnim meczu potrzebowała zwycięstwa z Crystal Palace, by się uratować, a już do przerwy przegrywała 0:2. W drugiej połowie dokonała jednak wielkiego powrotu, wygrała 3:2 i po końcowym gwizdku kibice wbiegli na murawę, jakby właśnie świętowali zdobycie trofeum. Wydawało się, że taki sezon nie ma prawa się powtórzyć w klubie o takich ambicjach, tymczasem rok później na rozstrzygnięcia trzeba było jeszcze dłużej, bo do ostatniego dnia sezonu. Wtedy o utrzymaniu przesądziła wygrana 1:0 z Bournemouth i można było wypuścić powietrze.
Teraz nerwy fanów The Toffees znów są wystawione na próbę, choć powody są nieco inne. Nie dość, że przedłuża się kwestia przejęcia klubu przez konsorcjum 777 Partners, które chce wykupić Everton od Farhada Moshiriego, to jeszcze szybko stało się jasne, że niegospodarność irańsko-brytyjskiego miliardera zmusi władze Premier League do nałożenia kar.
Pierwszy topór spadł 17 listopada, gdy w związku z naruszeniem reguł finansowych, Evertonowi odebrano dziesięć punktów. Po apelacji w końcówce lutego przywrócono im cztery oczka, ale kolejne dochodzenie zakończone na początku kwietnia sprawiło, że znów zabrano klubowi kolejne dwa. Przez to drużyna Seana Dyche’a zawisła tylko o dwa punkty nad strefą spadkową, wcześniej miała serię aż dwunastu ligowych spotkań bez zwycięstwa i wszyscy szykowali się na kolejny stresujący finisz.
Definicja drużyny walecznej
Minęło kilka tygodnia i to uczucie praktycznie zniknęło. Owszem, Everton przegrał z Chelsea aż 0:6, jednak to jedyna porażka od początku kwietnia. Po drodze udało się pokonać Burnley i Nottingham Forest, a więc bezpośrednich rywali w walce o utrzymanie, a w środę fani The Toffees przeżyli najlepszy wieczór od wielu lat. Na Goodison Park przyjechał Liverpool, który mimo zadyszki ciągle walczy o mistrzostwo Anglii i przegrał 0:2 i już po kilku minutach było wiadomo, że to nie będzie dla niego łatwy mecz.
Stadion pulsował od ogłuszającego dopingu, a Everton nastawił się na typową dla siebie fizyczną grę. Oddał rywalowi piłkę i skupił się na wygraniu rywalizacji w obu polach karnych. Widać było wielkie zaangażowanie i walkę o każdy skrawek boiska. Bramki padały w przewidywalny sposób, czyli po stałych fragmentach gry, a obrona działała tak dobrze, że Liverpool miał w zasadzie tylko dwie okazje na strzelenie gola. Mimo że piłkarze Jürgena Kloppa oddali aż 23 strzały, to obrońcy Evertonu zablokowali aż jedenaście z nich.
To był mecz, po których znów wrócił temat nieskuteczności Liverpoolu, ale warto docenić The Toffees. Dzięki tej wygranej, według analityków z Opta, szanse na spadek spadły do mniej niż jednego procenta. Ponadto w trzech najbliższych meczach Everton zagra z Brentford (15. miejsce), Luton (18. miejsce) i Sheffield United (20. miejsce) i może odskoczyć od ekip na dnie tabeli, matematycznie zapewniając sobie spokój wcześniej niż w ostatnich sezonach.
Goodison Park, czyli jaskinia lwa
Kluczowa w tym celu była poprawa formy na własnym stadionie. Zwycięstwo z Liverpoolem było pierwszym domowym w derbach od blisko 14 lat. Everton wygrał trzy ostatnie mecze domowe w Premier League i tak dobrej serii nie miał od przełomu sierpnia i września 2021 roku, gdy prowadził go jeszcze Rafa Benitez. Od tego czasu The Toffees byli zespołem z najmniejszą liczbą punktów u siebie i z największą liczbą porażek. Wiele razy w tym okresie powtarzano, że na Goodison Park kibice potrafią stworzyć świetną atmosferę, ale gdy przemawia przez nich frustracja, głośno wyładowują ją na własnych zawodnikach i zamiast dopingu, z trybun często słychać było gwizdy.
Teraz atmosfera jest inna. Fani w pełni wspierają zespół, a obiektem ich ataków stały się władze Premier League. Już na pierwszy mecz u siebie po listopadowej karze przygotowano specjalną oprawę, a charakterystyczne różowe kartki zalały całe trybuny. Od tego czasu przeciwnicy mogą znów poczuć się na Goodison Park jak w jaskini lwa. Dokładając do tego fizyczność Evertonu i zasady, jakie wpaja drużynie Dyche, wyjazd na ten stadion okazuje się jednym z najtrudniejszych wyzwań w lidze.
– Taka atmosfera daje nam niezwykłą siłę, gdy wychodzimy na murawę. Jestem wdzięczny fanom, że tak nas wspierają i są z drużyną. To również dzięki nim mamy swój los we własnych rękach – mówił po wygranej z Liverpoolem menedżer The Toffees.
Dobry ambasador Dyche
Dyche zapewne nie jest wymarzonym menedżerem kibiców Evertonu, jednak dziś trudno o kogoś, kto bardziej pasowałby do tego klubu. W poprzednim sezonie zastępował Lamparda, gdy drużyna była przedostatnia w tabeli i już po kilku dniach nadał jej własny sznyt. Z ekipy pogubionej w obronie i ospałej, uczynił nieprzyjemnego rywala, co pokazał, pokonując Arsenal w debiucie 1:0.
Licząc tylko okres jego pracy w poprzednim sezonie, Everton zdobył więcej punktów od siedmiu innych ekip w Premier League i nie prezentował spadkowej formy. W tym sezonie jest jeszcze lepiej, tyle że obraz zamazują karne punkty. Gdyby ekipie Anglika zwrócić zabrane po wszystkich zawirowaniach osiem oczek, miałaby tylko dziewięć straty do siódmego Newcastle, a na tym etapie rozgrywek ligowych to byłby najlepszy dorobek od kadencji Carlo Ancelottiego trzy lata temu.
Dyche nikogo nie zachwyci piękną grą, ale wie, jak ustawić zespół w obronie, świetnie opracowuje stałe fragmenty gry i – co bardzo istotne w sytuacji Evertonu – zachowuje spokój w momentach kryzysowych i dobrze reprezentuje klub publicznie. Nie rozgrzebuje problemów, nie ma pretensji, mimo że musi pracować z dużo bardziej ograniczonym budżetem od swoich poprzedników, tylko stara się wycisnąć maksimum z kadry, którą zarządza. Wie, jak dotrzeć do kibiców, którzy najpierw byli sfrustrowani brakiem sukcesów w czasie dużych wydatków, a teraz mają wrażenie, że liga wzięła ich na celownik, podczas gdy np. sprawa 115 zarzutów pod adresem Manchesteru City pozostaje nietknięta.
Ten sezon znów pokazuje, że mało co tak jednoczy jak strach i widmo spadku. Pozostanie w Premier League nie sprawi, że wszystkie problemy znikną i pytania o kondycję klubu wrócą zapewne szybko po zakończeniu sezonu, ale spadek mógłby być dla Evertonu katastrofalny. Wszystko wskazuje jednak, że Dyche i jego piłkarze znów uciekli spod topora.