W Lechii na niedobór problemów nie narzekają
Po zaledwie rocznym rozbracie z Ekstraklasą i wygraniu w cuglach zmagań na drugim poziomie rozgrywkowym, Lechia Gdańsk na początku sezonu zaliczyła twarde lądowanie. Punktowała jak dotąd tylko dwa razy – remisowała po 1:1 ze Śląskiem Wrocław i Zagłębiem Lubin, tracąc gola i dwa punkty w końcówkach. Podobny scenariusz, ale z jeszcze gorszym zakończeniem miał miejsce w ostatniej kolejce. Lechia prowadziła 1:0 z dość niemrawym Rakowem Częstochowa, ale dzięki wyrachowaniu i dwóm bramkom w końcowych minutach zespół Marka Papszuna wrócił z Pomorza z kompletem punktów.
W czym zatem upatrywać przyczyn, dla których Lechia po 6. kolejkach jest najsłabszą drużyną Ekstraklasy? Jednym z powodów może być uporczywe stawianie przez Szymona Grabowskiego na ekstremalnie młodą wyjściową jedenastkę. Biorąc pod uwagę wszystkie dotychczasowe mecze w tym sezonie, sześć najmłodszych zestawień należało właśnie do Lechii (z Rakowem średni wiek piłkarzy – 22,9 lat). Co prawda zwykło się mówić, że w młodości siła, zwłaszcza jeśli chodzi o piłkę nożną, ale w przypadku gdańskiej ekipy nie ma to póki co potwierdzenia.
Sytuacji z pewnością nie poprawia również fakt zakulisowych kłopotów. Od kilku miesięcy klub ma zalegać z wypłatą wynagrodzeń dla sporej liczby piłkarzy i pracowników. Zachodzi więc deja vu – to nie pierwsze tego typu problemy Lechii i jeśli spojrzeć w przeszłość, to nigdy nie kończyły się one pomyślnie. Patrząc na ligową tabelę, nie można nie odnieść wrażenia, że czynnik ten w sporym stopniu przekłada się na to, co drużyna Grabowskiego pokazuje na murawie.
Cracovia ponownie pozytywnie zaskakuje
W dwóch poprzednich sezonach Cracovia dała się poznać jako zespół co najmniej dobrze wchodzący w sezon. Biorąc pod uwagę tabelę po sześciu kolejkach, przed dwoma laty miała na koncie 10 punktów (7. miejsce), a przed rokiem 12 punktów (3. miejsce). Teraz drużyna z Krakowa ma jeszcze lepszy bilans – pozycja wicelidera z liczbą 13 punktów, identyczną co prowadzący Lech Poznań. Pozytywne zaskoczenie – tak mogłoby brzmieć podsumowanie dotychczasowej formy Cracovii.
O ile w przypadku Lechii młodość póki co niekoniecznie daje jakiekolwiek pozytywy, tak w Krakowie wydaje się wyglądać to zgoła odmiennie. W całej lidze młodsi od trenera Dawida Kroczka są jedynie Mateusz Stolarski, Adrian Siemieniec i Goncalo Feio. To, czy wiek faktycznie determinuje udany początek sezonu Cracovii, na ten moment jest tylko jedną z teorii. Kluczowe będzie to, czy będzie w stanie utrzymać dobrą passę również w kolejnych tygodniach.
Co zdecydowanie powinno zwracać uwagę, to również świetna postawa Cracovii w ofensywie. W sześciu meczach strzeliła 12 goli (najwięcej w lidze), wykręcając przy tym wcale nie tak imponujący wynik 1,16 oczekiwanego gola na mecz (10. rezultat w lidze). Wniosek jest prosty – jeśli już drużyna trenera Kroczka atakuje, to robi to konkretnie. Do poprawy jest jeszcze defensywa (osiem straconych bramek), ale jeśli z przodu będzie się to rekompensować z nawiązką, nikt w klubie nie będzie miał chyba o to pretensji.
W Lechu zaczynają rozkwitać ci, od których się tego wymaga
Przygnębiająca końcówka poprzedniego sezonu i brak awansu do europejskich pucharów sprawił, że lato w Poznaniu było pełne emocji – związanych zarówno z nerwami i niewiedzą co do przyszłości, jak i nadzieją na lepsze “jutro”. Przez długi czas poczynania “Kolejorza” na rynku transferowym nie dawały jednak tych nadziei. Odejście Velde, Marchwińskiego czy Karlstroema i sprowadzenie w ich miejsce piłkarzy głównie z Norwegii i Szwecji nie wlewało ogromu optymizmu w serca kibiców.
Od porażki z Widzewem pod koniec lipca, Lech zaczął jednak wyrastać na drużynę, której śmiało można byłoby przypisać miano najładniej grającej w całej lidze. Pozycja lidera tabeli, najwyższy wskaźnik oczekiwanych goli (10,13), a do tego druga najlepsza defensywa (trzy stracone gole) to fakty, które przynajmniej na ten moment świadczą o tym, że w stolicy Wielkopolski w końcu nadeszły nieco lepsze czasy.
Personalnie również sporo się układa. Mikael Ishak przypomina siebie z najlepszych czasów – jest wiceliderem klasyfikacji strzelców i liderem zestawienia oczekiwanych goli (3,52). Do tego w końcu o sobie zaczyna dawać znać Ali Gholizadeh, czyli najdrożej sprowadzony zawodnik w historii klubu (1,8 mln euro). W dwóch ostatnich meczach zaliczył gola i asystę, a łącznie nie przebywał na murawie nawet przez 90 minut. Irańczyk musi jeszcze sporo zrobić, aby zacząć się spłacać, ale tymi występami przynajmniej pokazał, że ma środki na to, aby odwdzięczyć się za zaufanie, którym go obdarzono.
Śląsk się męczy i czeka
Gdyby wziąć pod uwagę cały 2024 rok, Śląsk Wrocław w łączonej tabeli zajmowałby dopiero 11. miejsce. Wicemistrzostwo zawdzięcza przede wszystkim świetnej rundzie jesiennej poprzednich rozgrywek, a to, że od stycznia nie gra już na tak wysokim poziomie, widać do dziś. Wystarczy przecież wspomnieć, że obok Lechii Gdańsk jest to jedyna drużyna, która w obecnym sezonie nie cieszyła się jeszcze ze zwycięstwa. Cztery razy jednak remisowała, dzięki czemu jest tuż nad kreską.
Z jednej strony błogosławieństwem, a z drugiej problemem Śląska była gra w europejskich pucharach. Porażka w Rydze uwydatniła największe uchybienia w zespole Jacka Magiery, ale zwycięstwo 3:1 w rewanżu nieco je przypudrowało. Podobnie było w dwumeczu z Sankt Gallen, choć drugie ze starć przeszło już chyba do kanonu polskiej piłki. To, co odstawiał sędzia i to, w jakich okolicznościach wrocławianie odpadli mimo zwycięstwa 3:2, będzie pamiętane przez długi czas. Tak czy inaczej, puchary dla Śląska są już przeszłością. Teraz pora na odrobienie strat w lidze.
Nie będzie jednak o to łatwo, a już na pewno nie z taką grą w ofensywie. Wrocławianie strzelili jak dotąd trzy gole w 5 meczach (najmniej w lidze, obok Motoru), a autorem żadnego z nich nie był Sebastian Musiolik. 28-latek nie dostał łatwego zadania – miał wejść w buty Erika Exposito, co od początku wydawało się trudnym zadaniem. Jakkolwiek by nie rozpatrywać słów Jacka Magiery, który chwali swojego napastnika za aktywność i pracę dla zespołu, tak jego liczby wyglądają po prostu mizernie. To na nim w tym sezonie spoczywa odpowiedzialność za strzelanie bramek, ale póki co jej nie dźwiga. Efekt tego jest doskonale widoczny.
Jagiellonia musi się jeszcze uczyć multidyscyplinarności
Skoro była mowa o wicemistrzu, nie sposób nie wspomnieć również o mistrzu kraju. Można było zakładać, że początek sezonu dla Jagiellonii nie będzie łatwy – w końcu musi łączyć grę w lidze z europejskimi pucharami, co w ostatnich latach nie było dla niej normą. Świetny poprzedni sezon sprawił, że poprzeczka była zawieszona bardzo wysoko. Na ten moment drużyna Adriana Siemieńca nie jest jednak w stanie wcielić się w Armanda Duplantisa i przeskoczyć poziomu, który de facto sama sobie ustaliła.
O ile pierwsze trzy kolejki w Ekstraklasie przebiegły dla Jagi zgodnie z planem, tak po meczu ze Stalą Mielec (2:0) zaczął się on sypać. Od wyniku 0:1 z Bodo/Glimt w eliminacjach Ligi Mistrzów, mistrzowie Polski zanotowali pięć kolejnych porażek. Mając na uwadze klasę rywali w pucharach (+ Ajax), taki scenariusz jak najbardziej można było założyć, ale przegrane 2:4 z Cracovią i 1:3 z GKS-em Katowice z pewnością powinny być sygnałem, że w Białymstoku coś zaczęło się układać nie tak, jak powinno.
Perspektywy wcale nie muszą być kolorowe. Niezależnie od wyniku rewanżowego spotkania w Amsterdamie, Jagiellonię czeka jesienią sześć dodatkowych meczów (najpewniej w Lidze Konferencji). Będzie to więc nowa rzeczywistość dla Adriana Siemieńca i samych zawodników. Łączenie ligi z eliminacjami pucharów dało dość przeciętny efekt, a czy tak samo będzie z fazą ligową? Tego w tej chwili nie wiadomo. Wiadomo jednak, że przed mistrzem Polski sporo pracy, aby nauczyć się łączenia na kilku frontach jednocześnie.