Ma pan ponad 60-letni staż w kibicowaniu. Jak to się wszystko zaczęło?
Pamiętam, jak w szkole podstawowej byłem na wycieczce w Warszawie, gdzie zostałem uhonorowany za osiągnięcia sportowe przez mojego nauczyciela od WF-u profesora Jacka Moskwę. Cała klasa poszła do teatru, a pan Moskwa zabrał mnie na Legię na taki wyjątkowy dwumecz organizowany z okazji urodzin Przeglądu Sportowego. To był 1957 lub 1958 rok, gdy Polska grała z Bułgarią, a Legia mierzyła się z francuską drużyną, gdzie grał słynny Raymond Kopaczewski [Raymond Kopa – przyp. red]. Pamiętam też słynną wygraną Polski z ZSRR po bramkach Gerarda Cieślika, którą oglądałem z ojcem na Stadionie Śląskim w obecności stu tysięcy kibiców. Tamte chwile sprawiły, że poczułem magię kibicowania.
Pochodzi pan z Sosnowca, a jednak kibicuje pan Legii.
Gdy zacząłem kibicować Legii, to nadal trzymałem kciuki za Zagłębie, gdzie grało kilku reprezentantów Polski, jak np. Józef Gałeczka czy Andrzej Jarosik. To była wtedy poważna drużyna. Nie miałem jednak kłopotów, by kibicować dwóm drużynom, bo przecież Legia zawsze żyła w symbiozie z Zagłębiem i między nimi był niepisany pakt o nieagresji.
A dzisiaj wciąż pan mocno przeżywa mecze?
Jestem wierny Legii, ale zarazem wypracowałem sobie już pewien dystans do tego, co widzę na boisku. Poza tym jestem nietypowym kibicem, bo choć trzymam kciuki za Legię, to duży sentyment mam też do Wisły. Tym bardziej że mieszkam na co dzień w Krakowie. A najpiękniejsze doznania wizualne w ostatnich latach zapewniała mi Barcelona. Ta Barcelona, w której grę reżyserowali Andres Iniesta, Xavi oraz Leo Messi.
Legia, Wisła i Barcelona są jednak w kryzysie. Michał Okoński z Tygodnika Powszechnego uważa, że koniec końców kibicowanie to w dużej mierze udręka. ”Jakby dobrze podsumować, moje życie składa się niemal wyłącznie z nietrafionych decyzji klubowego zarządu” – pisze Okoński. Co pan na to?
Faktycznie, Barcelona jest w dołku, a Legia, podobnie jak reszta klubów z Ekstraklasy, bardzo nie chciała zdobyć mistrzostwa. Ostatnio jednak mocno się wzruszyłem, gdy Wisła zdobyła Puchar Polski. Zespół z zaplecza Ekstraklasy pokonuje w finale Pogoń, która przed chwilą walczyła o mistrzostwo. I to jest właśnie piękno futbolu, które co jakiś czas nam się objawia i pozwala przykryć te smutniejsze momenty.
”Bardzo często ci, którzy w piłkę inwestują, nie są jednak zawodowcami w tej materii. Bywają naiwni, dają się uwieść tym, którym – tak się przynajmniej wydaje – uważają się za fachowców” – mówił pan dekadę temu w rozmowie z Przeglądem Sportowym. Mam wrażenie, że ten opis pasuje do Dariusza Mioduskiego, w którego loży można pana spotkać na stadionie Legii.
Każdy człowiek popełnia błędy, w tym również prezesi, ale ja mam wielki szacunek do ludzi, którzy inwestują własne pieniądze w polski futbol, a przecież to niewdzięczny, trudny i niepewny biznes. Tak jak miałem szacunek do świętej pamięci Mariusza Waltera, tak mam szacunek do prezesa Mioduskiego. Każdy ma prawo do błędu. Zwłaszcza za swoje pieniądze. No i jeszcze jeden wątek. W piłce, tak jak i w moich gałęziach rozrywki, wszyscy kibice czy też widzowie pełnią rolę ekspertów. Zbliża się Euro, więc lada moment w Polsce będzie 10 milionów selekcjonerów. Ja się skupiam na zaufaniu do jednego – chodzi mi o Michała Probierza. Mam do niego zaufanie, bo gra w golfa.
Świat sportu i sztuki łączy się także na poziomie językowym. Mówiło się, że Josue, który właśnie odszedł z Legii, jak na warunki polskie, jest boiskowym artystą. Co pan sądzi o takich określeniach?
Kocham jego piękne, niekonwencjonalne podania, a zarazem nienawidzę, gdy robi w środku pola kolejne kółeczka z piłką, które tylko opóźniają akcje zespołu. Z trzeciej strony, słyszę o jego trudnym charakterze, który może mieć negatywny wpływ na szatnie. Myślę więc, że taki Iniesta był artystą, a Josue tylko myśli, że nim jest. A gdyby nim faktycznie był, to by miał w CV Barcelonę. A co do odejścia Portugalczyka, to uważam, że dyrektor sportowy ma prawo podjąć decyzję o rozstaniu. Bardziej tęskniłem jednak za Luquinhasem.
Poznał pan wielu wielkich piłkarzy osobiście. Kto zrobił na panu największe wrażenie?
Doctor Socrates, legendarny reprezentant Brazylii. Odwiedziłem Włodzimierza Żmudę, gdy grał w Cremonese i pojechaliśmy na ostatni mecz ligowy z Fiorentiną, w której właśnie grał Socrates. Włodek znał go osobiście z meczu Polska – Brazylia. Brazylijczyk zrobił na mnie niewyobrażalne wrażenie, bo był genialnym piłkarzem, a zarazem piekielnie bystrą i inteligentną osobą.
A z polskich piłkarzy?
Było ich zbyt wielu, by teraz kogoś wyróżnić. Pamiętam jednak dzień, w którym zrozumiałem, co to znaczy być szanowanym sportowcem.
Zamieniam się w słuch.
Kiedyś z Wojtkiem Mannem występowaliśmy na Batorym. Kiedy byliśmy w porcie wyznaczyliśmy sobie limit na jedzenie po 15 dolarów na łebka. Pewnego razu zatrzymaliśmy się w Wenecji, gdzie mieliśmy spotkać Żmudę, który grał wtedy w oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów Weronie. Umówiliśmy się w luksusowym hotelu Danieli, gdzie ledwo co nas portierzy wpuścili, bo dziwnie wyglądaliśmy w wojskowych zielonych kurteczkach. Zamówiliśmy później na barze wodę oraz kawę i okazało się, że nasz budżet się już skończył…
Ale nie było wtedy przecież telefonów, więc czekaliśmy na Żmudę kilka godzin, a w międzyczasie obsługa hotelowa była nami coraz bardziej zaniepokojona. Miała nas za intruzów. Podszedłem w końcu do recepcji i spytałem, czy nie szukał nas pan Żmuda. Gdy recepcja zorientowała się, że to piłkarz Werony i reprezentant Polski, to nagle ugościli nas iście po królewsku. Nasz stolik błyskawicznie nakrył się pysznościami. Byliśmy trochę przerażeni, że będziemy musieli za to zapłacić, ale wystarczyło, że Włodek Żmuda zapozował do kilku zdjęć z pracownikami hotelu i rozdał parę autografów. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem, co to znaczy być sławnym piłkarzem we Włoszech.
Poznał pan też Zbigniewa Bońka. Słyszałem, że Boniek na każdym polu uwielbia rywalizować. To prawda?
Boniek to typowy walczak, który ponad wszystko kocha rywalizację. Wiesz, kto mi go dzisiaj przypomina?
Kto?
…Iga Świątek! Oboje nigdy nie odpuszczają i pewnie stąd w dużej mierze biorą się ich sukcesy. Ze Zbyszkiem wielokrotnie grałem w golfa. I gdy zdarzało się, że byłem w korzystniejszej sytuacji, to Boniek potrafił być tak wściekły, że cały dosłownie dygotał. Zibi nie znosi porażek, ale jest za to bardzo inteligentny.
W golfa grał pan również z Jurkiem Dudkiem.
Swego czasu najlepiej opłacanym kibicem Realu Madryt, oglądającym wszystko spod linii bocznej. Ironizuję, bo do Jurka mam wielką sympatię. Tym bardziej że ma wobec siebie ogromny dystans, czego już o Bońku bym nie powiedział. Jurek też świetnie gra w golfa i jest rozpoznawalny na całym świecie. Pamiętam, że robił furorę wśród golfistów nawet w RPA czy w Kuala Lumpur, gdy graliśmy na towarzyskich turniejach. Ale na polu całkowicie różni się od Zibiego. Jurek cały czas jest miłym i pogodnym graczem. Raczej się nie podpala, nawet gdy jest wysoka stawka.
[chwila ciszy] O! Przypomniał mi się jeszcze jeden walczak z pola golfowego. Mariusz Czerkawski! Przy byłym hokeiście można zapomnieć, że golf jest sportem towarzyskim. Nie wyobrażam sobie jego meczu z Bońkiem. Ależ by iskry leciały!
Był pan blisko reprezentacji Jerzego Engela. Pojechał pan nawet do Korei, by nieco rozluźnić atmosferę. Co zawiodło na mundialu w 2002 roku?
Wszystko. Pamiętaj jednak, że to był nasz pierwszy mundial od 16 lat, więc trochę musieliśmy nauczyć się na błędach. Pewnie nie były potrzebne zapowiedzi, że jedziemy na medal. Warto też pamiętać, że raczkował wtedy świat reklamy i sponsoringu. Jeden piłkarz był zazdrosny, że drugi wystąpił w jakiejś reklamie. Atmosfery nie poprawiał konflikt między dziennikarzami a piłkarzami. Raczkował wtedy internet, a piłkarze zamknięci w hotelach zderzyli się z powszechną krytyką, która tylko podcięła im skrzydła. Tam naprawdę wszystko się rozjechało, co tylko mogło. Idealnym podsumowaniem mundialu było dla mnie kuriozalne wykonaniu hymnu przez Edytę Górniak. Być może wszystko wyszłoby lepiej, gdyby więcej do powiedzenia miał Boniek, prawdziwy światowiec, ale wtedy był wiceprezesem, nie miał końcowego zdania.
Boniek był genialnym piłkarzem, a dziś jest skutecznym działaczem. Czy myśli pan, że Robert Lewandowski też pójdzie w tym kierunku, czy jednak będzie skupiony na kreowaniu własnej marki i swoich biznesów?
Lewandowski jest wielkim piłkarzem, ale jako człowiek pozostaje dla mnie zagadką.
Korci mnie, żeby zapytać, czy lubi pan Roberta Lewandowskiego?
Mam ogromny szacunek do jego talentu i tytanicznej pracy, którą wykonał, ale domyślam się, do czego zmierzasz. Zbyt słabo go znam osobiście, mogę jednak stwierdzić, że w jego wizerunku publicznym jest za dużo PR-u, a za mało prawdziwego Roberta. Tego, którym jest za zamkniętymi drzwiami. Wokół Roberta jest cały sztab ludzi, który analizuje każdy jego ruch. A dla kibiców ważniejszy jest człowiek, dlatego zgaduję, że fani wolą Kubę Błaszczykowskiego.
Wolą Kubę, bo choć nie ustrzegł się się od kilku wpadek, to zawsze był autentyczny, szczery i prostolinijny. Słowem, ludzki.
No i dodałbym tragiczną historię rodzinną, która za nim stoi i która go ukształtowała jako człowieka. I sprawia, że mam tym większe uznanie wobec jego sportowych dokonań. Szanuję go też za jego działalność charytatywną. Poza tym będę mówił o Błaszczykowskim w samych superlatywach. Poznałem bliżej całą rodzinę Kuby, a u babci w Truskolasach zjadłem najlepszego mielonego na świecie. Było to w czasie, kiedy pomagałem Małgosi Domagalik w promocji książki o Kubie.
Oprócz futbolu i golfa kocha pan tenisa. Pamiętam, że był pan jednym z organizatorów Idea Prokom Open. Jakie ma pan wspomnienia z tym turniejem?
Niektórzy mogą o tym nie pamiętać, ale w Sopocie w 2004 roku swój pierwszy seniorski tytuł zdobył Rafael Nadal.
Czuć było wtedy, że ten chłopak może zostać legendą?
Tak. Bez wątpienia. Już wtedy można było dostrzec, że Czerkawski przy nim, to żaden walczak. Rafa atakował piłkę z niebywałą agresją połączoną z chirurgiczną precyzją. Poza tym był szybki i zwinny, ale mi od początku imponowała jego tenisowa agresja. Uderzał piłkę tak mocno, jakby jej nienawidził. Zobaczyłem teraz wspaniały mecz, który przegrał w Paryżu i praktycznie żegnał się z wielkim tenisem. Miałem łzy w oczach.
A czym się pan dzisiaj zajmuje?
Jestem dyrektorem artystycznym w krakowskim Teatrze Bagatela. Zajmuje się: wyborem reżyserów, obsady czy też obieram kierunek teatru, w którym ma podążać. Reżyseruję w teatrze i poza nim. Słowem, zajmuje się tysiącem rzeczy. Bardzo miła i odpowiedzialna praca.
Tworzy pan ciągle nowe rzeczy, ale ludzie z wielką chęcią wracają do waszych starych skeczów z Mannem z serii ”Zaraz dalszy ciąg programu”. Ostatnio oglądałem odcinek pt. ”Czy warto bić dzieci?”. I wie pan co? Udało się wam. Te żarty są ponadczasowe.
Teraz robię z Wojtkiem podcast dla Onetu ”Dziady z szuflady” i wróciliśmy do tego odcinka. Dziś uważamy, że dzieci bić nie można, ale wnuki? Jak najbardziej.
Ma pan 75 lat, ale obstawiam, że leżenie na plaży i picie drinka pod parasolem panu nie wystarcza. To na koniec: co pana nakręca?
Plaży akurat nienawidzę. Wolę odpoczywać aktywnie, czyli np. grając w gola. Ale generalnie muszę coś robić, bo już mam taki charakter, że nie lubię się nudzić. Chcę jak najdłużej być zdrowym, cieszyć się życiem. I myśleć o tym, żebyś ty, Michał i Motyl [dzieci Materny -red] mieli fajną Polskę, a nie chuj..ą.
***
Krzysztof Materna (ur. 1948) to satyryk, reżyser, aktor i producent telewizyjny. Jego skecze z Wojciechem Mannem kolorowały szary świat PRL-u. Oprócz kina, teatru i szeroko pojętej sztuki, kocha sport. Sport uprawia, ogląda i chętnie o nim opowiada.