Marek Koźmiński to srebrny medalista olimpijski z Barcelony, który na przełomie wieków występował w Serie A, gdzie grał u boku Pepa Guardioli, Andrei Pirlo czy Roberto Baggio. W reprezentacji Polski wystąpił 45 razy, a po zakończeniu kariery był wiceprezesem PZPN. Dziś jest głośnym krytykiem ekipy Cezarego Kuleszy i… prężnym biznesmenem.
Wywiad z Markiem Koźmińskim
Antoni Partum: Powiedział pan ostatnio, że Michał Probierz zmarnował półtora roku w roli selekcjonera. Czy coś się jeszcze zmieni na lepsze za jego kadencji?
Marek Koźmiński: Jest taka szansa. Liczę, że w końcu zrozumiem, jak trener chce grać, jaki jest kręgosłup drużyny i jaka jest hierarchia na poszczególnych pozycjach. Mam nadzieję, że to się wydarzy, bo w ostatnim dwumeczu było już w miarę stabilne, przynajmniej jeśli chodzi o wyjściową jedenastkę. Oczywiście, nie ma się czym chwalić, ale widzimy już zarys pierwszego składu, a wcześniej selekcjoner potrafił zmienić pięciu zawodników z meczu na mecz.
Terminarz jest tak łaskawy, że jeżeli reprezentacja Polski nie przegra w Helsinkach z Finlandią, to wydaje się, że Probierz będzie bezpieczny co najmniej do baraży mundialu, niezależnie od tego, jaki będzie styl gry reprezentacji. Zgadza się pan?
Tak pewnie będzie. Jednak sytuacja wciąż może się zmienić, jeśli w czerwcu zmieni się prezes PZPN-u.
Ale czy to w ogóle możliwe, że Cezary Kulesza nie wygra kolejnej kadencji?
Możliwe. Tym razem nie będę kandydował, bo dziś mnie już nie interesuję taka rola, ale wszystko wskazuje, że rywalem Kuleszy będzie Paweł Wojtala.
I jakie ma szanse?
Widzę, co najmniej trzy okoliczności, które mogą pogorszyć pozycję Kuleszy. Pierwsza z nich to wybory w trzech związkach, czyli małopolskim, zachodniopomorskim i mazowieckim. Jeśli dojdzie tam do zmian na szczytach, to jeśli dobrze pamiętam, będzie to aż 13 potencjalnych głosów w wyborach na prezesa PZPN. Drugą okolicznością jest mecz z Finlandią, bo jeśli z nią przegramy na trzy tygodnie przed wyborami, to mogą się zmienić nastroje. No i ostatnią okolicznością jest to, co się wydarzy 3 kwietnia na kongresie UEFA. Czy UEFA poszerzy oficjalne języki o… język polski (śmiech). To są trzy okoliczności, które sprawiają, że ekipa Kuleszy może w czerwcu stracić władzę.
A pan swoim nazwiskiem poprzez oficjalnie kandydaturę Wojtali?
Wolę obserwować z boku, choć i tak każdy zna moje zdanie. Jestem merytorycznym krytykiem dzisiejszego prezesa, bo nie da się porównać kadencji Zbigniewa Bońka do tej Kuleszy. Obecna ekipa nie ma żadnego pomysłu. Wygrała wybory dzięki kolesiostwu i co najgorsze: wciągnęła politykę do federacji, czego nigdy w sporcie nie powinno być. Nie ukrywam, że największym atutem Wojtali byłoby rozwalenie pewnego układu. Na razie dla polskiej piłki priorytetem powinno być odsunięcie obecnej ekipy.
A co pana najbardziej drażni w rządach Kuleszy?
Mogę wymienić różne grzechy Kuleszy, jak zamieszanie ze Stasiakiem, ”Gruchą” czy aferę premiową. Wybór Fernando Santosa też nie był fortunny, obecny bałagan z Superpucharem Polski również nie pomaga. Ale jest jeszcze jedna rzecz, która mnie ewidentnie irytuje i która się pojawia przy wszystkich tych wydarzeniach. Kulesza prawie zawsze odpowiada na różne zarzuty w ten sam sposób, czyli: ”ja nic nie wiedziałem, ja nic nie podpisywałem, mnie tam nie ma, to nie ja”. Jeśli ktoś wielokrotnie się zasłania takimi sloganami, to pokazuje swoją słabość i ucieka od odpowiedzialności. Kulesza namaścił Probierza na selekcjonera, a po meczu z Maltą Robert Lewandowski otwarcie skrytykował trenera. Czy pan sobie wyobraża, że Robert w czerwcu przyjedzie na zgrupowanie, zrobi ”misiaczka” z trenerem i że wszystko będzie zajebiście?
Od razu przypomniało mi się słynne osiem sekund milczenia Lewandowskiego przy pytaniu o taktykę Jerzego Brzęczka.
A PZPN udaje, że nic się nie stało. Naprawdę nic się nie stało?! Normalny prezes powinien zareagować na taką sytuację, usiąść do stołu i ją przedyskutować
A czym pan się dzisiaj zajmuje?
Działam w nieruchomościach. Mamy 12 centrów handlowych i 1400 mieszkań w budowie. Jest to jedna z największych prywatnych firm tego typu w Polsce.
Pański kolega z czasów Udinese Piotr Czachowski powtarza, że pan od zawsze miał smykałkę do biznesów. Czy pan jest samoukiem w biznesie?
Nie mam żadnego wykształcenia w tym temacie, raczej uczyłem się metodą prób i błędów. Trzeba wyciągać wnioski z błędów, a tych błędów trochę było. Ale idę do przodu i lubię robić to co robię, a to najważniejsze. Poza tym nie robię tego od wczoraj. W branży jako inwestor jest od dwudziestu kilku lat.
Jak pan zarobił pierwsze pieniądze, które nie były z piłki?
Pierwsze pieniądze z piłki zainwestowałem w nieruchomości już w 1992 roku, tuż po wyjeździe do Włoch, ale to nie miało nic wspólnego z tym, co dzisiaj robię. Wtedy działałem na zasadzie: kupić, sprzedać, kupić, sprzedać. Teraz zakres moich obowiązków jest większy. Kupuję teren, potem na nim buduję, a następnie sprzedaję lub wynajmuję.
A czemu pan nigdy właściwie nie poszedł w trenerkę, skoro Włochy to uniwersytet taktyki?
Nigdy nie chciałem zostać trenerem. Nie mam absolutnie do tego ani drygu, ani predyspozycji, ani chęci. To jest rzecz, która w piłce mnie nigdy mnie nie interesowała.
A jaki trener najwięcej panu dał?
Alberto Zaccheroni, który świetnie przekazywał wiedzę taktyczną. Jak się ustawić, dlaczego tak się ustawić, a co zrobić w takiej sytuacji, a co w jeszcze innej. Prawdziwy nauczyciel futbolu. Pracował później w Juventusie, Milanie czy z reprezentacją Japonii, z którą sięgnął po mistrzostwo Azji. Na najwyższym poziomie już się raczej nie uczy futbolu, tylko zarządza piłkarzami. Taki Carlo Ancelotti nie jest nauczycielem futbolu, co kilka lat temu pokazała jego współpraca z Evertonem, która nie była udana. Ale już współpracując z wielkimi zawodnikami w Milanie i Realu, osiągał wielkie sukcesy.
A jak pan wspomina Pepa Guardiolę, z którym spotkaliście się w Brescii?
Normalny gość. Bardzo poukładany i spokojny. Nie miał w sobie nic z gwiazdora. Prędzej myślałem, że zostanie prezesem Barcelony, niż jej trenerem. Nie dość, że sam o tym mówił, to jeszcze miał takie ciągotki, by zarządzać ludźmi. Środowisko związane z La Masią chciało go wynieść na piedestał, żeby przygotować Pepa do wyborów na prezesa Barcy, ale nagle otrzymał ofertę bycia trenerem drugiej drużyny i już wszyscy wiemy, jak dalej potoczyła się historia.
A co o panu powiedziałby Pep Guardiola?
Na pewno powiedziałby, że na boisku dużo krzyczałem. Pep zawsze mi powtarzał: “nie krzycz Marek, bo cię przecież doskonale widzę. Nie musisz mi ciągle krzyczeć nad uchem”.
Mieliście kontakt po zakończeniu kariery piłkarskiej?
Na żywo się już nie spotkaliśmy, ale kilka razy wymieniliśmy jakieś sms-y, pewnie po jego sukcesach z Barcą. Mam do niego numer, ale nie mam w zwyczaju chwalić się różnymi znajomościami czy je wykorzystywać, a trochę już minęło lat, od kiedy razem biegaliśmy po boisku.
W Brescii spotkał pan także Roberto Baggio. Jaki on był?
To był największy piłkarz, z jakim występował w jednej drużynie, choć najlepszym zawodnikiem, jakiego spotkałem na boisku, był bez wątpienia Ronaldo. Technika, szybkość i siła Brazylijczyka były nie z tej ziemi. Pamiętam mecz w Mediolanie z Interem, w którym Ronaldo zgarnął piłkę na 30. metrze od własnej bramki, minął trzech obrońców, w tym mnie, a na końcu strzelił gola. A co do Baggio, to był indywidualistą, który trzymał się z dala od grupy. Przyjeżdżał pierwszy na trening i wyjeżdżał jako jeden z ostatnich. Nie był jednak sercem grupy, kapitanem z krwi i kości. Robił co do niego należało, albo i więcej, ale żył swoim życiem, praktykował buddyzm. Co ciekawe Baggio bywa w Polsce. Odwiedza okolice wielkopolskiego, lubuskiego, gdzie poluje na bażanty i kuropatwy.
Muszę jeszcze spytać o Andreę Pirlo. Jak go pan wspomina z czasów Brescii?
Spokojny i cichy chłopak. Andrea mieszkał koło mnie, więc go woziłem samochodem na treningi, bo jeszcze prawa jazdy nie miał. A na boisku? Piłkarz, który zawsze trzymał wysoko głowę, miał świetne podania, strzał i technikę. Brakowało mu jednak szybkości i dynamiki, by grać na pozycji ”10”. Dopiero w Milanie Ancelotti wymyślił go na pozycji cofniętego rozgrywającego, czym nieco zrewolucjonizował futbol, bo Pirlo stał się jedną z najlepszych ”6” w historii. Okazało się, że ”6” nie musi głównie przecinać akcji rywali, ale właśnie rozgrywać. Co później np. w Barcelonie pokazywał też Sergio Busquets.
Miał pan imponującą karierę piłkarską, później był pan wiceprezesem PZPN-u, a przy okazji działa pan prężnie w biznesie. To na koniec: czuje się pan dziś spełnionym człowiekiem?
Wciąż mam cele w biznesie, które mnie napędzają. A w piłce spełniam się teraz w roli komentatora obecnych wydarzeń. A czy coś się zmieni w tej kwestii? Nie wiem. Zobrazuję to panu. Przyjeżdża pociąg na peron i powstaje pytanie, czy pan stoi na dobrym peronie. Mnie się kilka razy udało wskoczyć do odpowiedniego pociągu, ale też kilka razy byłem z niego wyrzucany. I myślę, że jeszcze kilka pociągów będzie po drodze przejeżdżało.