W polskich związkach sportowych nie jest dobrze
Niechlubne “ciemne” czasy w Polskim Związku Piłki Nożnej przez długi czas szczęśliwie wydawały się być już tylko przeszłością. Korupcja, układy, niestronienie od alkoholu, interesy “na boku” – nikt nie chciałby powrót tamtej aury, która od środka wyżerała polskie środowisko piłkarskie, a przy tym mocno odbijała się na poziomie sportowym. I choć w ostatnich latach mieliśmy kilka mniejszych lub większych afer, nijak one się mają do tych, które miały miejsce przed kilkoma dekadami.
Piłka nożna nie jest odosobnionym przypadkiem. Ilekroć po niezbyt udanym występie polskich sportowców przyjdzie nam narzekać na ich postawę, warto przez chwilę się zastanowić, co wpłynęło na słaby wynik. Bo dyspozycja stricte sportowa to tylko jedna strona medalu. Istnieje jeszcze druga sfera – mentalna, na którą istotnie oddziałują czynniki zewnętrzne. Już kilka miesięcy temu było głośno o decyzji władz PZLA, które odebrały finansowanie Adriannie Sułek-Schubert, która zaszła w ciążę. Teraz jednak z powodzeniem startuje w stolicy Francji. I choć sprawa nie była do końca zerojedynkowa, również wywołała mnóstwo dyskusji. Skoro więc, jak tłumaczy PZLA, działano w zgodzie z prawem, to… prawo wypadałoby zmienić.
W trakcie igrzysk olimpijskich w Paryżu unaoczniło się to, jak wiele zgnilizny, niewłaściwych i niezrozumiałych decyzji, a także niemającego zbyt wiele wspólnego z ideą sportu zarządzania trawi polskie związki sportowe. Co w tym wszystkim jest najbardziej dojmujące? Że w niektórych przypadkach “szambo” wybija dopiero po sukcesie polskich sportowców. Trudno zatem określić, jak wielu innych naszych reprezentantów musi się mierzyć z przeciwnościami, które z różnych względów nie wychodzą na jaw, a istotnie przekładają się na ich dyspozycję.
Jarecka bohaterką, którą mogła nie być
30 lipca szpadzistki w składzie Aleksandra Jarecka, Martyna Swatowska-Wenglarczyk, Renata Knapik-Miazga i Alicja Klasik dokonały niezwykłej sztuki, zdobywając brązowy medal w turnieju drużynowym w szpadzie kobiet. Polki wywalczyły go po niesamowitym pojedynku z Chinkami, które pokonały 32:31. Bohaterką biało-czerwonych została Jarecka, która w wielkim najpierw doprowadziła do dogrywki, po czym zadała ostateczny cios. Mało jednak brakowało, a w ogóle nie pojawiłaby się na igrzyskach.
W listopadzie ubiegłego roku Jarecka wróciła do sportu po niemal 2-letniej przerwie macierzyńskiej. Zrobiła to z przytupem – niedługo później zajęła trzecie miejsce w zawodach PŚ we włoskim Legnano i choć odbudowywała swoją pozycję w rankingu, nie znalazła się w kadrze na IO 2024. Powód? Decyzje włodarzy i dość zawiła konstrukcja przepisów związanych z kwalifikacją olimpijską.
Medalista olimpijski w szpadzie z Pekinu Radosław Zawrotniak, który prowadzi Jarecką w AZS AWF Kraków, w rozmowie z “Onetem” opisał te zasady. – Związek zdecydował, że do Paryża jadą dwie pierwsze zawodniczki według rankingu i dwie z wyboru trenera kadry. W pierwszej wersji wybrał do zespołu Olę, która miała walczyć zarówno indywidualnie, jak i w drużynie (…) Potem dyrektor sportowy związku, jak podejrzewam na polecenie prezesa lub wiceprezesa oprotestował tę decyzję i wymusił zmianę. Ola miała nie jechać do Paryża. Jako klub AZS AWF Kraków musieliśmy walczyć, by wystartowała w igrzyskach. Zakulisowo usłyszeliśmy, że ma jej tam nie być. Opublikowaliśmy wszelkie statystyki, wyniki wszystkich walk z sezonu, by pokazać, że to jej się należy. Tłumaczenia związku nie były przejrzyste – opowiadał.
Mało więc brakowało, a kontrowersyjne i szeroko opisywane decyzje w Polskim Związku Szermierczym sprawiłyby, że nie bylibyśmy świadkami niesamowitej historii. Reakcja Jareckiej na zdobycie brązowego medalu, jak i sam sukces polskich szpadzistek zapisał się w historii olimpijskich występów polskich sportowców. A wcale mogło do tego nie dojść, gdyby związek dalej brnął ze swoimi decyzjami.
Rudyk ucierpiał przez niedopilnowaną biurokrację
Dzień przed ceremonią otwarcia igrzysk olimpijskich w Paryżu gruchnęła wiadomość o tymczasowym zawieszeniu Mateusza Rudyka. Kolarz torowy choruje na cukrzycę i przyjmuje insulinę, która przez światowe władze zaliczana jest do grona niedozwolonych środków i traktowana jako doping. Nie oznacza to jednak, że przyjmujący ją nie mogą startować – muszą jednak złożyć stosowne dokumenty.
Rudyk stał się “ofiarą” nie tyle biurokracji, co opieszałości i niedopełnienia obowiązków ze strony “góry”. Generalnie jego występ na igrzyskach w Paryżu nie byłby możliwy, gdyby nie jego klub i sponsorzy. Ostatecznie, 31 lipca sprawa związana z rzekomym dopingiem została pomyślnie rozwiązana dzięki odwołaniu złożonemu przez jego team. Całe to zamieszanie sprawiło jednak, że polski kolarz otworzył się na temat tego, jak wygląda sytuacja w polskim kolarstwie.
– Nie będę mówił, ale każdy wie, w jakiej sytuacji jest polskie kolarstwo. Jest w tragicznej sytuacji. Nie było pieniędzy na szkolenie, potem jakieś moje sprawy prywatne ze zdrowiem, potem już na dwa tygodnie przed wylotem doszło do mojego błędu. Biję się w pierś. Niestety zaufałem pewnym ludziom na słowo, że będą to pilnować. Nie dopilnowali mojego orzeczenia o tym, żebym mógł brać insulinę legalnie, gdyż jestem, chory na cukrzycę, a nie żeby się dopingować. Dla mnie to nauczka, że powiedzenie „umiesz liczyć, licz na siebie, jak najbardziej się sprawdza” – mówił na antenie TVP Sport.
Mateusz Rudyk zakończył zmagania w sprincie na ćwierćfinale, przegrywając z faworyzowanym Holendrem Harrie Lavreysenem, a czekają go jeszcze występy w kerinie. Jego historia jest kolejnym dowodem na to, że sytuacja w polskich organach zarządzających poszczególnymi dyscyplinami sportowymi nie jest najlepsza. Na cukrzycę choruje bowiem nie od dziś, dlatego formalności i dokumenty powinny być załatwione znacznie wcześniej. – Codziennie były łzy. Najgorsza była ta niepewność, czy w ogóle wystartuję – podsumował Rudyk.
Kułynycz nie miał sparingpartnera
W czwartkowej sesji zmagań w stolicy Francji jedną z polskich nadziei medalowych był Arkadiusz Kułynycz. Polski zapaśnik po drodze wyeliminował m.in. mistrza świata, Turka Aliego Cengiza, natomiast w walce o brązowy medal jego rywalem był utytułowany Ukrainiec Żan Bełeniuk, mistrz olimpijski z Tokio sprzed trzech lat. Ostatecznie reprezentant Polski przegrał 1:3, ale i tak zasłużył na ogromne brawa za swoją postawę.
Tuż po przegranej walce, Kułynycz wyrzucił z siebie to, co siedziało w nim od początku igrzysk w Paryżu. Cytowany przez “Interię” zapaśnik nie krył swojego rozgoryczenia faktem, że w stolicy Francji nie miał możliwości trenowania ze swoim sparingpartnerem. Uderzył tym samym we władze Polskiego Związku Zapaśniczego, które nie zadbały o ten aspekt.
– Dyskryminowano moją osobę, nie pozwolono mi zabrać sparingpartnera na najważniejszą imprezę w moim życiu. Działacze, którzy rządzą związkiem, niestety nie lubią takich zawodników, jak ja, którzy poświęcają wszystko i mają coś do powiedzenia. Jest mi przykro, bo zamiast przyjechać tutaj mój sparingpartner, to działacze przyjechali sobie z osobami towarzyszącymi. Sądzę, że godnie reprezentowałem siebie, swoją rodzinę, swój klub i całą Polskę. W swojej karierze już dużo zapłaciłem frycowego. Kontuzje, nie kontuzje, walki z działaczami, koronawirus. Ciężko teraz powiedzieć, mam nadzieję, że jeszcze będę mógł dać wam, kibicom i swojej rodzinie radość z tego, że będę mógł nadal dumnie reprezentować nasz kraj – powiedział.
Podobnie jak w przypadku polskich szpadzistek, “brudy” dotyczące działań związku wyszły na jaw dopiero po sukcesie – bo tak mimo wszystko należy określić 4. miejsce na igrzyskach olimpijskich. Szczególnie mocno wybijają się słowa Kułynycza o “godnym reprezentowaniu siebie, rodziny, klubu i Polski”. Szkoda tylko, że wszystko to obarczone jest kolejnym wręcz skandalicznym zachowaniem związkowych władz.