Znów słyszą znienawidzone określenie
Historia pechowych wywrotek Tottenhamu na przestrzeni dekad sprawiła, że do klubu przylgnęła pewna łatka. Nawet oficjalne słowniki języka angielskiego odnotowały już powstanie określenia „spursy”, które pochodzi od przydomku zespołu z północnego Londynu. To przymiotnik, którym opisuje się kogoś, kto nie potrafi dokończyć zadania, tracącego szczęście, gdy wszystko szło po jego myśli. Kogoś, kto jednocześnie ma pecha, ale przy okazji jest niepewny i niegodny zaufania. Trudno to przetłumaczyć dokładnie, jednak wiadomo, o co chodzi – jeśli jesteś „spursy”, to znaczy, że masz w sobie pewien gen porażki. Jak Tottenham.
To określenie drażni kibiców za każdym razem, kiedy powraca, a tak się składa, że niedzielny mecz z Brighton znów pasuje do jego definicji. Spurs prowadzili przecież 2:0 i w pierwszej połowie grali bardzo dobrze, a w drugiej byli kompletnym tłem dla przeciwnika. Brighton w ciągu 20 minut odwrócił to spotkanie, odrabiając straty z nawiązką. Atak za atakiem sunął na bramkę londyńczyków, a ci bezradnie tracili kolejne gole, by z prowadzenia 2:0 skończyć z porażką 2:3. To był dziesiąty mecz w historii Premier League w wykonaniu Tottenhamu, który miał taki scenariusz, czyli co najmniej dwubramkowe prowadzenie i ostatecznie porażka. To najwięcej spośród wszystkich klubów, a więc „spursy” jak się patrzy.
Tottenham zignorował sygnały alarmowe
Po niedzielnym meczu menedżer Ange Postecoglou nawet nie szukał wymówek. Pytany o brak zmian, brzmiał jak w internetowym klasyku i tłumaczył, że one nic by nie dały. – Nie zasłużyliśmy w tym spotkaniu na cokolwiek – mówił zły i wciąż lekko oszołomiony Australijczyk. – Możemy zastanawiać się, czy inni piłkarze odmieniliby nasza grę, jednak problem leżał u podstaw. Jeśli nie wykonujesz swoich zadań i przegrywasz niemal każdy pojedynek, to nie masz czego szukać – kontynuował Postecoglou.
To było typowe spotkanie dwóch połów w wykonaniu jego piłkarzy. Pierwsza to nie tylko dwa gole, ale też szybka i ofensywna gra i wiele powodów do optymizmu dla fanów Spurs. Dominic Solanke cofał się do rozgrywania i sprawiał obrońcom wiele kłopotów, a przy golu na 1:0 świetnie podał do Brennana Johnsona. Dla Walijczyka to był szósty mecz z rzędu z golem dla Tottenhamu i jego współpraca z Solanke wygląda coraz lepiej. Drugiego gola dorzucił James Maddison, który powoli wraca do dyspozycji z pierwszych miesięcy po transferze do Tottenhamu, kiedy wyglądał jak czołowy rozgrywający ligi. Ale pierwsze sygnały alarmowe przyszły chwilę później.
Ostatnich 10 minut pierwszej połowy lepiej rozgrywał Brighton. Widać było dobrą reakcję na stratę dwóch goli i co chwilę obrona Spurs musiała radzić sobie z nieprzyjemnymi wrzutkami Kaoru Mitomy i Ferdiego Kadioglu. Już tak naprawdę druga bramka dla londyńczyków padła po kontrze, bo gospodarze zaznaczali swoją przewagę, jednak po przerwie Tottenham znów grał lekkomyślnie – jakby nie wyciągnął wniosku z kilku dobrych akcji Brighton do przerwy. Po niej Mewy wrzuciły wyższy bieg, a świetna współpraca Mitomy, Georginio Ruttera, Danny’ego Welbecka i Yankuby Minteha przyniosła trzy akcje bramkowe. Przy każdej z nich Postecoglou mógł rwać włosy z głowy, bo jego piłkarzom brakowało odpowiedniego doskoku i koncentracji, o czym świadczyć może trafienie na 3:2, gdy to Rutter wykazał się największą determinacją, dogonił wychodzącą poza boisko linię i spod niej zacentrował prosto do Welbecka.
Powtarzający się scenariusz
Dla Spurs to jednak nic nowego. To drużyna, która w tym sezonie ma duże problemy z ustabilizowaniem formy nawet nie z meczu na mecz, a w jego trakcie. Owszem, przed porażką z Brighton notowała serię pięciu kolejnych zwycięstw na wszystkich frontach, jednak dwa z nich to Liga Europy i mecze z Karabachem i Ferencvarosem, a inne to nerwówka w Pucharze Ligi z Coventry City. Drugoligowiec do 88. minuty prowadził 1:0 i dopiero w ostatnich minutach Spurs przeciągnęli zwycięstwo na swoją stronę, wbijając dwa gole.
Nawet najlepszy w tym sezonie mecz z Manchesterem United był pod tym względem symptomatyczny. Tottenham zagrał rewelacyjnie przez 45 minut – prowadził 2:0, a powinien zdecydowanie wyżej. Później czerwoną kartkę dostał Bruno Fernandes, Czerwone Diabły zostały w dziesiątkę i… zaczęły grać lepiej niż w jedenastu. Można pokusić się o tezę, że Spurs przy komfortowym prowadzeniu i przewadze jednego zawodnika zdjęli nogę z gazu, ale to dziwne, że w pierwszej połowie pozwolili przeciwnikom na trzy strzały, a w drugiej aż na osiem.
Postecoglou wtedy tego nie roztrząsał, bo w końcu mógł zachwycać się tym, że jego drużyna zagrała tak, jak sobie to zaplanował, ale to jest powtarzający się motyw. Bardzo dobrą pierwszą połowę i słabą drugą jego zawodnicy rozegrali w pierwszej kolejce z Leicester City, gdzie też roztrwonili prowadzenie i zgubili punkty (1:1), również po przerwie słabsi byli w derbach z Arsenalem (0:1) i przegranym meczu z Newcastle (1:2), a teraz boleśnie przekonali się o tym, czym kończy się gorsza postawa po przerwie na boisku Brighton.
Jak Tottenham ma znaleźć balans?
Tottenham musi zadbać o odpowiedni poziom koncentracji, bo ogólnie rzecz biorąc, początek sezonu przyniósł kilka pozytywów. Nikt w Premier League nie ma tylu strzałów, strzałów celnych, wypracowanego współczynnika goli oczekiwanych i takiej różnorodności, jeśli chodzi o liczbę piłkarze, który strzelili gola, co właśnie Tottenham. Mimo że największy gwiazdor drużyny, Heung-min Son, leczy kontuzję, a wcześniej zdobywał bramki tylko w jednym ligowym meczu, ofensywa londyńczyków zrobiła kolejny krok do przodu.
Postecoglou ma świetny wybór w linii ataku. Solanke w czterech meczach z rzędu w wyjściowym składzie zapisywał udział przy golu, w życiowej formie jest Johnson, do najlepszej dyspozycji wraca Maddison, a nowa rola za plecami napastnika służy Dejanowi Kulusevskiemu. Szwed tworzy w Premier League najwięcej sytuacji kolegom w przeliczeniu na 90 minut gry. Gdy jeszcze do układanki dołożymy pożytecznego w pressingu i rozegraniu Timo Wernera, a wyzdrowieją nie tylko Son, ale jeszcze Richarlison, to okaże się, że w całej Anglii niewiele klubów dysponuje większą siłą rażenia i mnogością opcji niż Spurs. Problem leży jednak w skuteczności, gdy ekipa Postecoglou jest w środku ligowej stawki, a także w obronie.
Australijski menedżer musi znaleźć odpowiedni balans. 61 goli straconych w poprzednich rozgrywkach ligowych to było dużo, a rozwój miało zapewnić tej defensywie zgranie. Rok temu Cristian Romero, Micky van de Ven, Destiny Udogie i Pedro Porro łącznie opuścili 27 meczów Premier League, a gdy brakowało któregokolwiek z nich – a było nieraz tak, że brakowało dwóch lub trzech jednocześnie – to Tottenham miał wielkie problemy. Teraz nie pojawił się tu nikt nowy, bo Postecoglou wierzy w rozwój tej czwórki, ale wciąż można odnieść wrażenie, że każdy z nich ma więcej atutów pod bramką rywala niż pod własną.
Dla neutralnych widzów tacy Spurs to jednak gwarancja emocji. Już w poprzednim sezonie mecze z ich udziałem rzadko były nudne, a teraz wygląda to tak, jakby ofensywa zyskała jeszcze więcej. To jednak nadal ekipa o dwóch twarzach i dla jej kibiców wciąż frustrująca. Jej celem jest powrót do Ligi Mistrzów i nawet jeśli się uda go zrealizować, to można nastawić się na to, że po drodze będzie kilka zawirowań.