Wygrać pomimo wszystko. Starać się wygrać, gdy każą ci przegrać. Ten znany od lat schemat filmu sportowego, który okrzepł w latach 40. w USA, dzięki tak słynnym filmom jak bokserskie opowieści „Ostatnia runda” („Body and Soul”, 1947, reż. Robert Rossen) i „Zmowa” („The Set-Up”, 1949, reż. Robert Wise), nabrał nowego wyrazu i treści w produkcji noszącej tytuł „Tatami”.
Tym razem nie chodzi o mafijne machinacje czy bezlitosny przemysł sportowy, w którym zawodnik jest zaledwie pionkiem walczącym o godność – czasem za cenę zdrowia, a nawet życia – lecz o dwuznaczność związaną ze sportem od dekad, ostatnio zaś znowu szczególnie mocno widoczną. Oto bowiem sport często służy umacnianiu autorytarnej władzy, a przy tym jednoczeniu społeczeństwa wokół idei rywalizacji z politycznymi wrogami. Bywa wielce poręcznym narzędziem dla sprawujących rządy żelaznej ręki reżimów; sportowe triumfy są dla nich doskonałym sposobem na podtrzymywanie mitu jedności i konsolidowanie władzy.
„Tatami” odwołuje się do prawdziwych wydarzeń, zwłaszcza do sprawy irańskiego judoki Saeida Mollaei, któremu nakazano poddać walkę podczas zawodów w 2018 roku, aby uniknąć perspektywy pojedynku z izraelskim przeciwnikiem. Mollaei odmówił, a wkrótce potem udało mu się przedostać do Niemiec.
W filmie „Tatami” chodzi o kobiece judo i o podobny nacisk, by nie dopuścić do rywalizacji z izraelską zawodniczką. Taka jest wola najwyższych władz. Wielką zaletą filmu jest umiejętność budowania napięcia i doskonałego wygrywania scenerii ponurego centrum sportowego w Tbilisi (zdjęcia powstały w Gruzji, właściwie w tajemnicy), gdzie odbywają się mistrzostwa świata. W tej klaustrofobicznej przestrzeni, sfotografowanej w stylu dawnych, wspomnianych wyżej dokonań kina noir, w wąskich czarno-białych kadrach, rozgrywa się dramat dwóch kobiet poddanych rosnącym nieubłaganie naciskom. To właśnie opresja, która towarzyszyła im od lat, a która w szczególnych okolicznościach nabrała brutalnej mocy, jest głównym tematem filmu. Ukazana jest poprzez działania ciągle obecnych irańskich tajnych służb i sportowych działaczy – lojalnych funkcjonariuszy reżimu – ale przede wszystkim poprzez zachowania dwóch kobiet i ich wzajemne relacje.
Dzięki wybitnym rolom, zagranym perfekcyjnie przez Zar Amir Ebrahimi (trenerka Maryam Ghanbari) i Arienne Mandi (jej podopieczna, wielce uzdolniona zawodniczka Leila Hosseini z szansą na złoty medal), film od pierwszych kadrów chwyta widza za gardło.
Mamy tu sytuację nieobcą ludziom poddanym presji bezwzględnej władzy: dwie darzące się od lat zaufaniem i szacunkiem kobiety stają przeciwko sobie. Narzędziem władzy jest szantaż i strach. Maryam i Leila zmuszone są do konfrontacji, której wcale nie chcą. Film mocno działa na emocje właśnie dzięki aktorskiej wirtuozerii tego duetu.
Należy wspomnieć, że Ebrahimi musiała opuścić Iran, a Amerykanka Mandi ma częściowo irańskie korzenie. Czujemy, wręcz fizycznie, narastającą pomiędzy bohaterkami obcość, a nawet wrogość, której starają się za wszelką cenę uniknąć. Kulminacja następuje w sekwencjach walk Leili, pełnych rozpaczy i tłumionej wściekłości. Sceny te, czasem trafnie kontrapunktowane ocenami komentatorów („Iranka walczy o przeżycie”), rozegrane w dramatycznie narastającym rytmie, są niezwykle przekonujące. Widzimy zatem determinację osaczonej Leili, a potem jej trenerki. Reszta zespołu pozostaje tłem, choć jest jasne, że niektóre z kobiet pomagają irańskim agentom. Film jest pierwszą oficjalną produkcją współreżyserowaną przez twórcę izraelskiego (Guy Nattiv, twórca „Gołdy”) i Irankę (Ebrahimi, pamiętana z „Holy Spider”, 2022, która wsparła Nattiva w reżyserii), co było z ich strony z pewnością aktem odwagi.
Może właśnie z tego powodu film unika pokazania szerszego kontekstu, a więc wzajemnej nieufności, czy wręcz wrogości sportowców z różnych rejonów Bliskiego Wschodu. Otrzymujemy natomiast dobitnie wyrażone przekonanie, że pozytywna siła sportu i związanych z nim organizacji jest wielka, i że uczciwe postępowanie jest możliwe nawet w tak trudnej sytuacji. Czy to wiara nieco naiwna, zwłaszcza że poza kadrem pozostają kwestie kalkulacji finansowych? Być może. Ale surowe w wyrazie „Tatami” mówi o tym, że czasem, wbrew wszystkiemu, trzeba „połamać bat”, bo taki jest ostatecznie wybór pomiędzy uległością a godnością. Przesłanie to, w krajach, gdzie żywa pozostaje pamięć zimnej wojny, jest całkowicie zrozumiałe. To kolejny film manifestujący nadzieję, że opresja nie może trwać bez końca, że musi mieć swój kres. Gdy kamera patrzy w dumne oczy Leili, która podczas walki zrzuca hidżab, można w to uwierzyć. Podobnie jak i w to, że pomimo wszelkich niesprzyjających okoliczności hale i stadiony mogą być miejscem, gdzie obowiązują w miarę czytelne zasady, a opór wobec przemocy nie musi pójść na marne.
Rzeczywistość dopisuje do filmu „Tatami” gorzką puentę. Podczas igrzysk w Paryżu algierski judoka Redouane Messaoud Dris wolał poddać przewidziany na 29 lipca pojedynek w kategorii do 73 kg, aniżeli rywalizować z reprezentantem Izraela (unikanie, a potem nadwaga). Jego przeciwnik Tohar Butbul wygrał walkę walkowerem. Należy przypuszczać, że eskalacja przemocy na Bliskim Wschodzie doprowadzi do niejednej takiej sytuacji w przyszłości. Ale czy to znaczy, że kino nie powinno wskazywać drogi, choćby trudnej?
„Tatami” w kinach od 16 sierpnia.