HomePiłka nożnaZ Gwardii Warszawa do kadry USA. Amerykański sen Janusza Michallika

Z Gwardii Warszawa do kadry USA. Amerykański sen Janusza Michallika

Źródło: własne

Aktualizacja:

Zaczynał w Gwardii Warszawa, kończył jako 44-krotny reprezentant USA. Na boisku mierzył się z legendami futbolu, a dzisiejsze gwiazdy komentuje w telewizji. Poznajcie Janusza Michallika, który spełnił swój american dream.

Janusz Michallik
FOT. Instagram

Antoni Partum: Polska znowu zawiodła podczas mistrzostw Europy. Co tym razem poszło nie tak?

Janusz Michallik: Zacznijmy od eliminacji. Skoro nie potrafiliśmy bez baraży awansować z tak łatwej grupy, a później nie oddaliśmy nawet celnego strzału przeciwko Walii w bezpośrednim meczu o awans, to nie ma co się dziwić, że na Euro zajęliśmy ostatnie miejsce, skoro mierzyliśmy się z Holandią, Austrią i Francją.

W międzyczasie znowu zmienił się też selekcjoner, z nową wizją gry, więc to było raczej logiczne, że nie podbijemy mistrzostw Europy. Nie jestem jednak pesymistą, bo Probierz wylał solidne fundamenty na przyszłość. No i momentami staraliśmy się grać piłkę bardziej ofensywną niż w Katarze, więc jest nadzieja na lepsze jutro. Ważne, żeby w Lidze Narodów nie myśleć teraz tylko o punktach do rankingu, ale żeby podjąć ryzyko. Postawić mocno na kilku młodszych kreatywnych zawodników, jak Kacper Urbański czy Mateusz Bogusz z MLS.

Przeciwko Austrii zdecydowaliśmy się na fizyczną walkę w środku pola, choć powinniśmy pewnie postawić na większą liczbę kreatywnych pomocników i próbować przejąć inicjatywę. Czy można powiedzieć, że trener Probierz przekombinował ze składem w drugim meczu Euro?

Można tego żałować, ale zarazem nie jesteśmy przecież pewni, że z innymi piłkarzami, bardziej ofensywnymi, wynik byłby lepszy. To już tylko gdybologia. Przeciwko Holandii mogliśmy zagrać z podniesioną głową, bo nie dość, że dają rywalom na to przestrzeń, to i tak presja na zawodnikach nie była tak duża, jak w starciu z Austrią, gdzie graliśmy o życie.

Pański ojciec Krystian Michallik grał w kadrze Polski, a pan reprezentował Stany Zjednoczone. Nikt z PZPN-u się do pana nie zgłosił?

Urodziłem się w Chorzowie, ale wychowałem się w Warszawie, gdzie grałem w Gwardii. Gdy miałem 17-lat, wyjechałem z rodzicami do USA i już tam zostałem. Wtedy jednak nie było internetu, więc nie tak łatwo było kontrolować wszystko to, co się dzieje za oceanem. Nawet dziś mam problem, żeby obejrzeć swoje stare mecze, bo w internecie tego nie ma. Oczywiście, mam kilka kaset VHS, ale w latach 80. Polacy trochę o mnie zapomnieli. I wcale się im nie dziwię. Mało kto podróżował wtedy do USA. No i pamiętaj, że wówczas nie było jeszcze MLS. Zaczynałem od piłki halowej i nie liczyłem wtedy nawet na kontakt z Polski.

Jak pan wspomina piłkę halową?

Trochę było dziwnie grać pod dachem, a nie na świeżym powietrzu, ale byłem pod ogromnym wrażeniem piłki halowej. Od strony organizacyjnej, to było wielkie show, a na mecze regularnie przychodziło 15-20 tysięcy kibiców. Doping też był kapitalny. A co do samej gry, to nowością było dla mnie, że graliśmy z bandami, które można było wykorzystywać np. w dryblingu. Trzeba było mieć dobrą technikę, bo nie było czasu, żeby źle przyjąć piłkę. Ja na szczęście zawsze byłem obunożny, więc sobie poradziłem.

A jak prowadzili się wtedy zawodnicy? Profesjonalnie? W Polsce bywało z tym różnie…

Nie było mnie wtedy w Polsce, więc nie chcę nikogo oskarżać o brak profesjonalizmu. Mogę jednak zapewnić, że w Stanach wszyscy byli profesjonalistami, bo tutaj nie da się inaczej. Nikt nie balował. Albo jesteś stuprocentowym sportowcem, atletą, albo przepadasz.

Muszę też podkreślić, że cała infrastruktura, czyli nasz ośrodek treningowy w Kalifornii, wybudowany za pięć milionów dolarów, czy zaplecze fizjoterapeutów i lekarzy, zrobiła na nas wielkie wrażenie.

Grał pan najczęściej na pozycji lewego obrońcy. Przypominał pan raczej nowoczesnego obrońcę, który ma dobrą technikę i zasuwa do przodu, czy głównie skupiał się pan na rozbijaniu ataków rywali?

Jak wbiegałem na połowę rywala, to już człowiek przechodził szok, jakby ktoś cię poraził prądem. Oczywiście, trochę żartuję, bo miałem niezłą technikę, byłem obunożny i potrafiłem dobrze dośrodkować, jednak miałem znacznie więcej zadań w defensywie.

Czasami też grałem jako lewy pomocnik, ale nigdy nie byłem sprinterem, ani świetnym dryblerem, więc lepiej czułem się na własnej połowie.

Nadal gra pan w piłkę?

Po zakończeniu kariery grałem bardzo długo. Graliśmy trzy razy w tygodniu, najczęściej rywalizowaliśmy pięciu na pięciu lub sześciu na sześciu. Dziś już mam 58 lat, więc od 3-4 lat już nie gram, bo z roku na rok coraz dłużej trwała u mnie regeneracja nawet po towarzyskich gierkach z kumplami. Za dużo już cierpiałem po tych piłkach. Ale sport nadal kocham. Codziennie chodzę na siłownie, biegam czy jeżdżę na rowerze.

Zanotował pan 44 spotkania w kadrze USA, ale zabrakło występu na mundialu w 1994 roku. Mocno pan to przeżył?

Pewnie. Do dziś mnie to boli. Nawet, gdy pojechałem z TVP jako ekspert na mundial w Katarze, to znowu wracały do mnie myśli z tamtych lat. Myślę, że każde dziecko, które wychodzi na podwórko pograć w piłkę, marzy o tym, by zagrać na mundialu. Nawet Liga Mistrzów nie ma tej magii, co mistrzostwa świata.

A ja pojechałem z kadrą zgrupowanie przed mundialem, ale w ostatniej chwili – na trzy dni przed turniejem – zostałem skreślony i nie znalazłem się na ostatecznej liście. To był duży cios.

Rywalizował pan z wieloma gwiazdami. Kto zrobił na panu największe wrażenie?

Paolo Maldini, Franco Baresi, Roberto Baggio, Roberto Carlos, Marco van Basten, Ruud Gullit – z nimi wszystkimi się mierzyłem. Ale największe wrażenie zrobili na mnie Argentyńczyk Gabriel Batistuta, napastnik kompletny, oraz Bebeto, brazylijski mistrz świata z 1994 roku.

Bebeto był dość niski, ale za to piekielnie szybki i zwrotny. To właśnie Brazylijczyka oraz Argentyńczyka najtrudniej mi się pilnowało. Batistuta co prawda strzelił nam gola, ale Bebeto już nie. Inna sprawa, że przegraliśmy wtedy z Brazylią 0:3, ale ja akurat pilnowałem głównie Bebeto.

Miałem wielkie szczęście, że mogłem przeciwko nim grać. Nigdy nie byłem na ich poziomie, ale przynajmniej mogłem się sprawdzić na ich tle, co mi dziś bardzo pomaga także w pracy dziennikarskiej.

A jaki był największy kozak z pańskiej drużyny?

W kadrze spotkałem Taba Ramosa z Betisu. Dla mnie był to najlepszy amerykański piłkarz w historii. Wyróżniłbym też Briana McBride’a, który grał w Premier League i Bundeslidze. Może tych piłkarzy świetnych byłoby jeszcze więcej, ale ja już kończyłem karierę, gdy MLS powstawał. Zdążyłem rozegrać tylko trzy sezony w MLS.

A strzelał pan rzut karny z połowy boiska?

Tak, dwa razy. Ale ani razu nie strzelił. To nie było takie łatwe. Nie dość, że miało się chyba pięć sekund na oddanie strzału, to w dodatku kontakt piłki z bramkarzem automatycznie kończył akcję, więc nie można było dobijać. Dobrze jednak, że Amerykanie odeszli od takich jedenastek.

A co pan by skopiował z amerykańskiej piłki?

Nie muszę nic kopiować, bo już zachodzą pewne zmiany. Zobacz, ile klubów w Europie posiada już amerykańskich właścicieli. Oni świetnie wiedzą, na czym polega ten biznes. W końcu przychodzi taki moment, w którym bańka pęka. Jako piłkarz miałbym pewnie inne zdanie, ale dziś wiem, że nie można w nieskończoność podnosić pensji zawodników.

Myślę, że zmierzamy do czegoś w rodzaju Salary Cup, a więc nałożonych limitów na kluby w kwestii maksymalnej kwoty przeznaczonej na pensji zawodników. Będzie też coraz więcej wymian zawodników, jak w NBA, zamiast transferów gotówkowych. Od tego się nie ucieknie. Wiadomo na razie są różnice, bo prawo Unii Europejskiej różni się od tego w USA, ale przecież każde prawo można kiedyś zmienić, prawda?

Po zakończeniu kariery piłkarskiej miał pan miękkie lądowanie. Został pan ekspertem ESPN. Czym różnią się media sportowe w USA od naszych?

Myślę, że poziom merytoryczny jest podobny, bo tam też nie brakuje wszechstronnych dziennikarzy, jak w Polsce. Wszechstronnych, czyli takich, którzy kumają kilka zagranicznych lig naraz. W Stanach jednak panuje chyba nieco większy luz na wizji. Piłkarskie programy nie różnią się za bardzo, ale te poświęcone NBA czy NFL są robione za jeszcze większe pieniądze. Ich nie da się porównać z niczym, bo to jedno wielkie show. Są przepełnione ciekawymi statystykami i świetnie wyglądają od strony wizualnej.

Amerykanie mają większy luz? A jednak raz został pan wyproszony ze studia…

Tak, raz zdarzyło mi się powiedzieć „oh shiet” [z ang. ”o ku**a”] i w przerwie programu wyszedłem ze studia. Nie było jednak wielkiej afery, tylko po prostu takie były procedury. Szef zrozumiał, że przypadkowo mi się wymsknęło. Odpocząłem tydzień i wróciłem na wizję. Pamiętajmy jednak, że to było dawno temu, więc telewizja była inna. No i ESPN należy do Disney, które kojarzy się wielu z Myszką Miki i bajkami dla dzieci.

A nigdy nie chciał pan zostać trenerem?

Po zakończeniu kariery wiele lat prowadziłem akademię i trenowałem młodzież, ale do piłki zawodowej mnie nie ciągnęło, choć miałem propozycję, by zostać asystentem trenerskim w MLS. Nie przyjąłem jej, bo prawie przez całą karierę piłkarską mój dom stał pusty, więc byłem już trochę zmęczony tymi ciągłymi podróżami. A im dłużej zwlekałem z zostaniem trenerem, tym więcej później musiałbym nadrabiać taktycznych nowinek, bo piłka się przecież cały czas rozwija.

Teraz się spełniam w ESPN i uwielbiam przyjeżdżać do Polski, by z TVP i Kanałem Sportowym relacjonować wielkie turnieje.  

Kategorie:

Przeczytaj więcej

Zobacz więcej ›

Dziekanowski uderza w Probierza. “Nie powinien”
Rozegrał 81 spotkań w Ekstraklasie. Teraz omawia rywala Polaków
Co za gol w meczu dwóch Polaków! Trafił z połowy boiska [WIDEO]
Ekspert nie ma wątpliwości. “On nie powinien zostać selekcjonerem”
Reprezentacja Polski wywalczy punkt w meczu z potęgą. Borek tłumaczy
Ujawniono terminarz reprezentacji Polski w eliminacjach do MŚ 2026!
Zalewski z asystą. Borek szczerze: Mnie to rozśmiesza
Lech Poznań chce gwiazdę Wisły Kraków. To byłby hit
To uleczy polską obronę. Wichniarek nie ma wątpliwości
Tomaszewski podsumował grupę Polaków. Tu widzi problem