Pseudo-dominacja
Spotkanie to było kropelką, która przelała czarę goryczy. Borussia miała piłkę przy nodze niemal przez 60% czasu, ale nie wynikało z tego zupełnie nic. Tim Kleindienst mówił po meczu o „pseudo-dominacji” oraz o tym, że gra Borussii bardziej przypomina piłkę ręczną niż piłkę nożną. Piłka krąży sobie po prostu po obwodzie i niewiele z tego wynika. Julian Weigl domagał się pogłębionej analizy pomeczowej, pytanie, czy ma świadomość, że taka prawdziwie pogłębiona analiza mogłaby go na dobre posadzić na ławce rezerwowych. Wściekał się także dyrektor sportowy Roland Virkus, który grzmiał w niemieckich mediach niczym Jan Tomaszewski w peaku formy. Augsburg nie musiał wiele robić w tym meczu, by sięgnąć po wygraną. Wystarczyło zagrać uważnie z tyłu i poczekać.
Początek bieżącego sezonu jest dla Borussii trudny, także ze względu na terminarz. W pierwszych 6 kolejkach rywalami Źrebaków były m.in. Bayer, Stuttgart i Eintracht. Porażki w tych meczach można zrozumieć, tym bardziej, że w każdym z tych spotkań Borussia miewała niezłe momenty. Z Unionem udało się wygrać rzutem na taśmę, ale gra nikogo na kolana nie rzuciła. Mecz z Augsburgiem miał być takim prawdziwym probierzem tego, jak daleką drogę w rozwoju przeszła ekipa Seoane. No i się okazało, że jeszcze nawet nie wyszła z domu.
Na krawędzi
Borussia Moenchengladbach od 5 lat znajduje się na równi pochyłej. Z każdym kolejnym sezonem zdobywa w lidze coraz mniej punktów, ale doszło już do momentu, w którym margines błędu właściwie się wyczerpał. Poprzedni sezon zakończyła z zaledwie jednym „oczkiem” przewagi nad strefą barażową. Do niedawna mówiło się, że 40 punktów gwarantuje pewne utrzymanie, w ostatnich latach Bundesliga mocno się jednak rozwarstwiła. Czołówka jest coraz mocniejsza, a dół coraz słabszy, także dlatego, że kluby mające względnie duże możliwości finansowe, takie jak HSV, Schalke, Kolonia czy Hertha, utknęły na dobre na drugoligowym poziomie i poprzez swoją nieudolność co rusz wpuszczają do najwyższej klasy rozgrywkowej nominalnych średniaków z niższej półki, takich jak – nie urażając nikogo – Fuerth, Darmstadt, Paderborn czy Kiel. To sprawia, że do utrzymania od 8 sezonów wystarczają zaledwie 34 punkty, czyli średnio 1 punkt zdobywany na mecz.
No i właśnie tyle punktów Borussia zdobyła w poprzednim sezonie, a i w tym po 6 meczach ma na koncie 6 punktów. Rachunek jest prosty, Gerardo Seoane zdobył z Borussią w 40 meczach w lidze 40 punktów, a więc od samego początku prowadzi swój zespół niemalże na krawędzi spadku do niższej ligi. Jest 13. trenerem w historii Gladbach, który poprowadził ten zespól w co najmniej 40 meczach w 1. Bundeslidze i z całego tego grona zdobył z zespołem w tym okresie najmniejszą liczbę punktów. Wejście w głębsze statystyki jest dla kibica Źrebaków jeszcze bardziej przygnębiające. W 27 meczach przeciwnik wychodził na prowadzenie, a Borussia potrafiła w takiej sytuacji wygrać tylko jeden mecz. Inna sprawa, że sama też nie potrafiła bronić przewag. W poprzednim sezonie straciła prowadząc w meczach aż 31 punktów – wartość absolutnie rekordowa w skali całej ligi – nierzadko dając sobie wyrywać zwycięstwa nawet pomimo dwubramkowej przewagi.
Postępujca deredbulizacja
Nic więc dziwnego, że w mediach pojawiają się informacje o tym, że Seoane wchodzi ze swoim zespołem w okres próby i jeśli w najbliższych trzech meczach nie dostarczy odpowiednich wyników, jego praca w Gladbach może dobiec końca. Lista zarzutów pod jego adresem jest dość długa i nie dotyczy tylko wyników, o których mowa wyżej. Po tych 40 meczach i półtora roku pracy z zespołem, w zasadzie nadal nie wiadomo, jaką piłkę chce grać Gladbach. Kiedy dyrektor sportowy Roland Virkus zwalniał Adiego Huettera i zatrudniał Daniela Farkego, argumentował tę zmianę chęcią zderedbullizowania Borussii. Chciał, aby Gladbach opierało swoją grę na posiadaniu piłki i by sprawnie radziło sobie w ataku pozycyjnym. Za Farkego Borussia faktycznie posiadała piłkę, ale nie wynikało z tego kompletnie nic, a mecze Źrebaków były skrajnie nudne. Seoane w poprzednim sezonie starał się lekko skorygować ustawienia i nastawić drużynę przede wszystkim na fazy przejściowe. To nie zdało egzaminu, bo w Borussii brakuje szybkich piłkarzy. Postanowił więc w tym sezonie raz jeszcze przestawić wajchę i spróbować odważniejszej gry z piłką przy nodze. Efekt jest tego taki, że Borussia ani nie biega, ani przesadnie mocno nie pressuje, ani nie kontruje, ani kreuje sobie sytuacji z posiadania piłki. Miewa momenty, ale nic więcej. Do tego Seoane nadal nie udało się ustabilizować gry w defensywie. Oglądając mecze BMG można odnieść wrażenie, że Źrebaki muszą się bardzo mocno napracować, by strzelić gola, za to rywal bezlitośnie korzysta niemal z każdego ich błędu i niemal każdy stracony gol wynika z jakiejś prostej pomyłki, której można było uniknąć.
Borussia-Weg czy Virkus weg?
Ale brak stabilizacji w grze obronnej wynika też ze struktury kadrowej. W zeszłym sezonie Borussia straciła trzecią największą liczbę goli w lidze. Wszyscy widzieli i głosili, że linia obrony wymaga wzmocnień, zarówno pod względem jakościowym, jak i ilościowym (zwłaszcza na bokach). Co zrobiono latem? Nic. Zupełnie nic, a pod względem ilościowym kadra wygląda jeszcze gorzej niż rok temu, bo w żaden sposób nie zrekompensowano odejść Maximiliana Woebera czy Tony’ego Jantschke’go. Seaone próbuje ustabilizować grę defensywy poprzez zmianę systemu i grę na dwóch defensywnych pomocników, ale przynosi to dość marne efekty. Na bokach obrony sytuacja kadrowa jest wręcz fatalna. Do dyspozycji Seoane pozostają praktycznie jedynie młodzi piłkarze – Luca Netz i Joe Scally, którzy jednak od dłuższego czasu tkwią w stagnacji. Być może dlatego, że nie mają żadnej konkurencji i wiedzą, że co by się nie działo, to i tak będą grać. Jest jeszcze w kadrze co prawda Stefan Lainer, ale po przejściu choroby nowotworowej jest on cieniem piłkarza sprzed niej, a przecież już wtedy miał ogromne problemy z regularną grą.
Z tego też powodu sporo zastrzeżeń jest do pracy Rolanda Virkusa, a więc członka zarządu do spraw sportowych, czyli mówiąc po naszemu – dyrektora sportowego z nieograniczoną wręcz władzą. Nie dalej jak w lipcu sam mówił, że transfery w defensywie to konieczność i klub bardzo uważnie obserwuje rynek w tym względzie, no a potem wyszło, jak wyszło. Jego los zależy w dużej mierze od tego, co stanie się z Seoane. Gdyby go zwolnił, musiałby zatrudnić czwartego trenera w trakcie swojej kadencji, a przecież piastuje te funkcję od niecałych trzech lat. To też chyba daje odpowiedź na pytanie, dlaczego latem nie zdecydowano się rozstać z obecnym szkoleniowcem, mimo bardzo słabego poprzedniego sezonu. Inna sprawa, że trudno powiedzieć, kto miałby zwolnić Virkusa. Gremia zarządzające klubem przepoczwarzyły się w kółko wzajemnej adoracji. Wszyscy z wszystkimi znają się od wielu lat i razem ze sobą pracują. Nils Schmadtke (obecnie szef skautów w Bayernie), o którym słyszy się w środowisku dziennikarskim w Niemczech, że ma on głowę pełną dobrych pomysłów, chciał nieco odświeżyć sposób myślenia o piłce w klubie, ale szybko sprowadzono go na ziemię, a w końcowym rozrachunku pozbyto.
Roland Virkus, w swoich wystąpieniach medialnych, często korzysta z frazesu „Borussia-Weg”, czyli „Droga Borussii”. Ma on oznaczać pewien proces, przez który klub obecnie przechodzi. Nikt tak naprawdę jednak nie wie, do czego ten proces ma zmierzać, choć pesymiści (a może realiści?) twierdzą, że zmierza on w prostej linii do 2. Bundesligi. Virkus musi uważać, bo wyraz „weg” ma w języku niemieckim jeszcze jedno zastosowanie i można go przetłumaczyć jako „precz”. Nastroje wśród kibiców są dziś takie, że bieżące rozczarowanie jest większe niż nadzieja z lata. Między „Borussia-Weg” a „Virkus weg!” przebiega bardzo cienka linia…