HUŚTAWKA EMOCJI
Okres od momentu przejęcia drużyny narodowej i dokończenia z nią eliminacji, przez mecze barażowe, aż po rywalizację na Euro 2024 był w pewnym sensie okresem ochronnym dla Probierza. Wskoczył w końcu na stanowisko selekcjonera, gdy drużyna była piłkarsko rozklekotana, atmosfera wokół niej gniła, a fani mieli po dziurki w nosie boiskowej nieporadności, którą oglądali w meczach nawet z dużo słabszymi rywalami. Nie było też zbyt wiele czasu na szlifowanie formy, przyglądanie się zawodnikom, analizowanie potencjalnych rozwiązań boiskowych i eksperymentowanie. W skrócie – liczył się tylko wynik. I trudno na następcy Fernando Santosa wieszać psy za to, co osiągnął. Wprowadził drużynę na turniej międzynarodowy, a na nim – choć zdobył tylko punkt w trzech meczach – wstydu nie przyniósł. Uległ Holandii, zremisował z Francją i nawet ewidentne błędy w wyborach personalnych na przegrany mecz z Austrią nie sprawiły, by Probierz jakoś diametralnie utrafił zaufanie kibiców.
Po blisko roku pracy selekcjonera fani mają jednak pełne prawo zacząć wymagać, by drużyna w końcu zaczęła funkcjonować na określonym poziomie. By w meczach, w których jest faworytem, miała pomysł na to, jak rozprawić się z przeciwnikiem i wcielała ten pomysł w życie. By w starciach z równorzędnymi zespołami umiała się im postawić, wyeksponować własne atuty i zatuszować wady tak, by zgarnąć jakąkolwiek zdobycz punktową. By, stając naprzeciwko piłkarskich potęg, nie trzęsła łydkami, tylko – jak właśnie na Mistrzostwach Europy – dała nadzieję, że jakimś cudem uda się dopisać kolejny rozdział historii o wielkich meczach z gigantami, jak miało to miejsce w tym stuleciu z Portugalią w Chorzowie czy z Niemcami na Narodowym.
Na razie jednak poczucia takiej przewidywalności wobec naszej reprezentacji nie mamy. Mamy za to gwarancję tego, że może i długimi fragmentami meczu nie będziemy rozkoszować się finezyjną grą w piłkę, ale sam mecz dostarczy nam wielu emocji. Tu ktoś się urwie spod krycia i ruszy z indywidualną szarżą na połowę rywala, tam ktoś przymierzy z dystansu i doprowadzi biało-czerwony sektor do eksplozji radości. Ale z drugiej strony będą też błędy pod własną bramką, niecelne podania, zgubione krycie i powody do rzucania pod nosem przekleństwami.
PODNIESIONE RĘKAWICE
Doskonale wiedzieliśmy, że ze Szkocją nie będzie łatwo, bo nam generalnie nigdy z nimi nie jest łatwo. Tylko w tym stuleciu najpierw zremisowaliśmy u siebie 1:1 (2001), potem przegraliśmy na własnej ziemi 0:1 (2014), by kolejno trzy razy zremisować: 2:2 (2014), 2:2 (2015) oraz 1:1 (2022). Historia oczywiście nie gra i to czy ponad dwie dekady temu Jerzy Dudek obronił strzał Scotta Bootha na stadionie w Bydgoszczy, nie ma wpływu na to, czy Jakub Piotrowski źle poda piłkę, albo czy Paweł Dawidowicz nie da się zakręcić jak słoik na zimę. Ale tak to już czasem w piłce jest – niektórzy „leżą” danej drużynie nieco lepiej, a z niektórymi, z jakichś powodów, gra się na ogół o wiele trudniej. No więc Szkoci są dla nas przeciwnikiem z tej drugiej grupy – zwłaszcza gdy pomyślimy sobie o szczelnie wypełnionym i głośnym Hampden Park. Gospodarze zresztą rozpoczęli ten mecz tak, jak mogliśmy zakładać – energicznie, agresywnie, z pragnieniem ustawienia nas w szeregu od pierwszej minuty. I pewnie by im się to szybko udało, gdyby nie to że w końcu zobaczyliśmy biało-czerwonych, którzy na brutalność odpowiadają brutalnością, a nie kuleniem uszów po sobie. W ostatnich latach – choćby za kadencji wspomnianego Santosa – polska kadra była tak często przestraszona, miękka i niezdolna do postawienia oporu, że z przyjemnością można było oglądać, jak w czwartkowy wieczór pokazuje niezłomność.
Można oczywiście wzruszać ramionami i prychać, bo w końcu co to za sukces? Że piłkarze walczą na boisku? Że nie chcą przegrać meczu? Że wykazują się zaciętością i wiarą w sukces nawet mimo drobnych niepowodzeń? Przecież to ich obowiązek, choćby wobec tej grupy kibiców, która dopinguje ich w każdym zakątku świata. Ale jednak nie mam przekonania, że jeszcze kilkanaście miesięcy temu zobaczyłbym zespół równie twardo stawiający się nakręconemu rywalowi. Dopiero co Polaków przerosło utrzymanie dwubramkowego prowadzenia na 10-tysięcznym Stadionie Zimbru w Kiszyniowie, a gdy ryknęło wraz z pierwszym gwizdkiem 20 tysięcy gospodarzy w Tiranie, biało-czerwoni wyglądali, jakby najchętniej przeprosili za to, że w ogóle śmiali wyjść na starcie z Albańczykami. A był też przecież ten nieszczęsny wyjazd do Pragi, gdy Czesi tupnęli nogą w pierwszych trzech minutach i to wystarczyło, byśmy pochowali się po kątach.
Jeżeli więc za coś możemy chwalić drużynowy występ Polaków, to właśnie za to że nie odstawiali nóg, z wiarą w sukces wchodzili w pojedynki fizycznie i nawet długie minuty cierpienia ich nie złamały. Potrafili się po nich podnieść, zaatakować, przesunąć strefę zagrożenia spod pola karnego swojego pod pole karne Szkotów.
ROZGARDIASZ W TYŁACH
Ale z pozytywów – tych drużynowych – to by było na tyle. Wprawdzie wyjściowa jedenastka kazała sugerować, że weźmiemy rywali sposobem, czyli kombinacyjną grą, płynną wymianą piłki w środkowej strefie i dostarczaniem podań do czekających na nie w polu karnym napastników, ale w praktyce kompletnie się to nie udało. Piłkę może i zdarzało nam się wymieniać, ale co najwyżej pod własną bramką, a już na pewno nie po przekroczeniu linii środkowej. Napastnicy może i czekali na jakieś podanie, ale nie tylko ich nie otrzymywali, co też sami ich nie wykonywali. Krzysztof Piątek pierwszy raz dograł do kolegi w 30. minucie (podanie na kilka metrów w bok na swojej połowie), a taki Robert Lewandowski wprawdzie zaliczył asystę przy bramce Sebastiana Szymańskiego, ale generalnie w całym meczu piłkę w szesnastce rywala dotknął dwa razy (przy czym jeden z tych kontaktów to wykonany rzut karny).
W obronie trzymaliśmy się jeszcze jako tako przez trzy kwadranse, choć indywidualne błędy Jakuba Kiwiora doprowadziły do dwóch bardzo dobrych sytuacji – jedną zmarnował jednak Scott McTominay a drugą Lyndon Dykes. Po zmianie stron zasieki defensywne puściły jednak zupełnie. Nie wszyscy kibice zdążyli jeszcze wrócić na swoje miejsce, a Billy Gilmour już zdążył wykorzystać rozgardiasz w obronie i chociaż mieliśmy we własnym polu karnym o trzech więcej zawodników, nie zdołaliśmy udaremnić jego uderzenia. A jeszcze bardziej spektakularny wylew miał miejsce kilkanaście minut później – McTominay stał dokładnie na linii piątego metra, cieszył się towarzystwem trzech obrońców i dwóch pomocników, a i tak bez najmniejszego trudu sfinalizował podanie z bocznego sektora.
Zespołowo więc w tyłach nie działaliśmy. Byliśmy nerwowi, chaotyczni, rozrzuceni na placu, a na domiar tego popełnialiśmy indywidualne błędy. Te brały się zresztą nierzadko od pomocników, bo niechlujnością wykazywali się i Szymański, i Piotrowski, co w obu przypadkach doprowadziło do straty bramki. A skoro ustaliliśmy już, że w obronie w tym meczu leżeliśmy, to może chociaż w ofensywie…
NIEMOC W OFENSYWIE
…no nie, w ofensywie też nie błyszczeliśmy. Druga linia złożona z Urbańskiego, Zielińskiego i Szymańskiego budowała wiarę w to, że szkockich obrońców uda się wziąć do „dziadka” i przyprawić o zawroty głowy, ale nic z tych rzeczy nie miało miejsca. Napastnicy byli odcięci od piłek, pomocnicy rzadko kiedy przekraczali linię środkową, a wyjąwszy trzy strzały celne będące golami (w tym dwa rzuty karne), ani razu nie kopnęliśmy w światło bramki strzeżonej przez Angusa Gunna.
Drużynowo był to więc mecz rozczarowujący. Można oczywiście podkreślać, że we współczesnej piłce reprezentacyjnej nie ma już meczów o nic, że nawet te teoretycznie mniej prestiżowe starcia w Lidze Narodów nie są polem do eksperymentów, ale gdzieś jednak chcielibyśmy zobaczyć zalążki lepszej gry w piłkę. Skoro nie możemy sobie pozwolić na to podczas Euro przeciwko Holendrom i Francuzom, skoro trudno będzie o to w starciach z Portugalczykami i Chorwatami, to może chociaż ze Szkotami? Nawet jeśli historycznie gra nam się z nimi kiepsko, a Hampden Park to nie jest wymarzone miejsce do łapania boiskowego luzu i klepania rywali? No nie. Niestety nie.
Było trochę słodko, gdy doceniliśmy charakter zespołu, było trochę gorzko, gdy zganiliśmy pozbawiony polotu i naszpikowany błędami indywidualnymi sposób grania, no to trzeba na koniec pomieszać jeszcze na chwilę te dwa smaki. Z jednej strony niektórzy piłkarze wprawili nas w końcu w zachwyt. Nicola Zalewski, który ma od dłuższego czasu problemy w klubie, w biało-czerwonej koszulce prezentuje się wyśmienicie. Jest przebojowy, odważny, uwielbia kiwać przeciwników, urywać się im i kreować zagrożenie. Jego dwie znakomite szarże przyniosły nam rzuty karne, a tę drugą „jedenastkę” sam zamienił na gola – i to w doliczonym czasie gry, gdy było jasne, że na nodze ma potencjalnie dwa punkty więcej dla naszej reprezentacji a na plecach ogromną presję. Imponować brawurą mógł też Kacper Urbański, który notorycznie zbiegał w stronę obrońców, prosił o piłkę, a gdy ją dostawał to – nawet mimo asysty rywala czy dwóch – radził sobie znakomicie. W końcu dobre zawody rozegrał dość pewny w defensywie Jan Bednarek, zobaczyliśmy też przebłysk ze strony na ogół zawodzącego Szymańskiego. Ale na przeciwległym biegunie byli niestety inni. Przezroczysty Piątek, czytelny Frankowski, zakręcony Dawidowicz, niechlujny Piotrowski czy przede wszystkim katastrofalny Kiwior, który po pierwszej połowie został w szatni.
Wynik zatem cieszy niezwykle, gra z kolei niespecjalnie, ale jak to u Probierza – nie było nudy, były emocje, a przede wszystkim charakter drużyny, którego tak często nam brakowało.