HomePiłka nożnaMarcin Borzęcki: Uśpiony gigant mocno śpi. HSV robi wszystko, by nie awansować

Marcin Borzęcki: Uśpiony gigant mocno śpi. HSV robi wszystko, by nie awansować

Źródło: Własne

Aktualizacja:

Hamburger SV ma wszystko, by wszyscy go podziwiali, darzyli szacunkiem i zazdrościli osiąganych sukcesów. Robi jednak wszystko, by wszyscy go wyśmiewali, poniewierali i lekceważyli. Wygląda bowiem na to, że po raz kolejny obleje zadanie powrotu do Bundesligi.

Hamburger SV

dpa picture alliance / Alamy

SZACUNEK HOENESSA

Przełom lat 70. i 80. to złote czasy HSV. Klub z północy Niemiec cztery razy sięgnął wówczas po mistrzostwo Niemiec, triumfował w Lidze Mistrzów, Pucharze Zdobywców Pucharów, wygrał również kilka razy Puchar Niemiec. Kolejne dekady tak udane już nie były, ale zawsze można było odnieść wrażenie, że to tylko chwilowo uśpiony gigant. Mieli tam przecież wszystko, by rzucić wyzwanie Bayernowi Monachium i podzielić się strefą wpływów. Tak jak Bawarczycy mogli rządzić na południu kraju, tak hamburczycy na północy. Sam Uli Hoeness powiedział zresztą kiedyś, że jeśli ktokolwiek ma potencjał, by dorównać monachijczykom, to właśnie klub z Hamburga.

Z wielu względów nie tylko im się to jednak nie udało, co zaczęli wręcz popadać w przeciętność. Niepokojący był już schyłek pierwszej dekady tego stulecia, kiedy zespół częściej kręcił się w środku tabeli niż w jej czubie. Druga dekada to już jednak totalna degrengolada – Hamburger stał się ligowym słabiakiem, który utrzymanie w Bundeslidze wyrywał cudem i rzutem na taśmę wywijał się spod gilotyny. Legendarny zegar, który pokazywał liczbę lat, dni, godzin i minut spędzonych w najwyższej klasie rozgrywkowej, przestał jednak w końcu bić. W 2018 roku piłkarze Christiana Titza nie zdołali oszukać przeznaczenia i po raz pierwszy w historii klubu trzeba było poczuć smak spadku.

PORWANE DŻINSY KLOPPA

Hamburg to drugie co do wielkości niemieckie miasto, to też jeden z czołowych portów w Europie. Na północy mieszka wielu zamożnych ludzi, a głównym udziałowcem klubu jest Klaus-Michael Kuehne. 86-latek w 1966 roku przejął od ojca firmę spedycyjną i brawurowo ją rozwinął. Obecnie zatrudnia blisko 80 tysięcy pracowników w 103 krajach, jest też między innymi akcjonariuszem Lufthansy. Według najświeższego notowania „Forbesa” z lutego tego roku doświadczony biznesmen jest najbogatszym Niemcem. Jego majątek szacuje się na 39 miliardów euro, a że to gość pochodzący z Hamburga, to też ochoczo inwestuje w klub. Obecnie posiada nieco ponad 15 procent akcji i od wielu lat dokapitalizowuje HSV. A to przeleje 100 milionów, a to 50, a to 20. Zeszłego lata – po kolejnym fiasku w walce o awans – zasilił konto 30 milionami euro. To oczywiście nie jest tak, że ta suma wpada do budżetu i można ją sobie wydać na realizację transferowych fanaberii. Tak czy owak o takiej zapomodze większość pozostałych niemieckich klubów może jednak pomarzyć.

W Hamburgu od lat nie potrafią tego jednak wykorzystać, a kolejne inwestycje Kuehne przepalają w piecu. Karuzela złych decyzji sportowych, brak cierpliwości, a momentami wręcz zwyczajny pech sprawiają, że uśpiony gigant ugrzązł na zapleczu Bundesligi i od sześciu lat nie może się z niego wygrzebać. Można odnieść zresztą wrażenie, że tak to już z HSV jest – ilekroć trzeba podjąć jakąś decyzję, ostatecznie podejmowana jest ta zła. Kilka miesięcy temu w „Sport Bildzie” Uli Hoeness opowiadał o tym, jak w 1978 roku miał przenieść się do Hamburga, ale klubowy lekarz kręcił nosem nad kondycją jego kolana. Kto wie, może gdyby było inaczej, to właśnie na północy kraju – później już jako menedżer – Hoeness zbudowałby piłkarskie imperium? Można zresztą sięgnąć po przykład znacznie świeższy. Zanim Jurgen Klopp podpisał kontrakt z Borussią Dortmund, intensywnie interesowali się nim właśnie działacze Hamburgera. Ostatecznie uznali jednak, że taki niechlujny facet w przetartych dżinsach i z żółtymi od papierosów zębami nie pasuje do bogatego miasta, eleganckich biznesmenów pod krawatem na trybunach i żądnych wielkich rzeczy kibiców. Odpuścili więc temat, a reszta jest już historią.

KARUZELA TRENERSKA

Wróćmy jednak do teraźniejszości. Sześć lat temu klub pożegnał się z Bundesligą z oczywistym zamiarem – wrócić do niej jak najszybciej. Lata balansowania na krawędzi były rzeczywiście fatalne pod względem zarządzania, a znakiem rozpoznawczym HSV był brak cierpliwości. Miotano się od ściany do ściany, zmieniano trenerów (od 2014 do 2018 roku pracowało ich… 8), bezustannie poszukiwano właściwej drogi. Zarząd przytomnie doszedł więc do wniosku, że może wcale nie trzeba wywracać wszystkiego do góry nogami, że trzeba postawić na ciągłość procesu tak, jak zrobiono to kilka lat wcześniej we Freiburgu, gdzie Christian Streich zleciał z ligi, ale dostał szansę powrotu do niej i w ciągu roku ją wykorzystał. Klub nie pozbył się zatem Christiana Titza, a ten wprawdzie rozpoczął sezon od porażki, ale w kolejnych czterech meczach zdobył komplet punktów. Gdy jednak od szóstej do dziesiątej kolejki raz zwyciężył, raz przegrał i trzy razy zremisował – został zwolniony.

Zespół powierzono – zgodnie z panującą wówczas w Niemczech modą – niedoświadczonemu ale utalentowanemu Hannesowi Wolfowi. Ten ligę skończył jednak punkt za miejscem dającym awans, co przypłacił – jakże by inaczej – posadą. No to znów uderzono w inną stronę i zatrudniono starego wygę w osobie Dietera Heckinga. On też nie zdołał przywrócić jednak drużyny na należne jej miejsce. No to jedziemy dalej, kolejna zmiana trenera. Tym razem wyzwania podjął się Daniel Thioune, ale również poległ, co skończyło się oczywiście zwolnieniem. Wtedy jednak ściągnięty nieco wcześniej z Bayeru Leverkusen dyrektor sportowy Jonas Boldt postanowił zapanować nad chaosem i schłodzić rozgrzane głowy kibiców i działaczy. Zatrudnił Tima Waltera i postanowił, że będzie się go trzymać, choćby nie wiem co. Gdy więc w jego pierwszym sezonie pracy drużyna awans przegrała w barażach, utrzymał go na stanowisku. Kiedy rok później drużyna znów poległa w decydującym dwumeczu, wciąż nie decydował się na rozstanie. Czara goryczy przelała się w lutym tego roku – po dwóch porażkach domowych Walter został w końcu wyrzucony.

SUGESTIA MILIARDERA

W okresie bezkrólewia trenerskiego uaktywnił się wspominany wcześniej Kuehne. Jak przystało na klubowego dobrodzieja, który pompuje w klub ogromne pieniądze – nawet jeśli z perspektywy jego portfela są to co najwyżej drobne – nie po raz pierwszy zirytował się postępującym rozkładem. W przeszłości już kilka razy groził palcem, strasząc, że w każdej chwili może odejść z klubu i wtedy ten będzie musiał sobie radzić sam. Teraz może i nie zdobył się na taki szantaż, ale stwierdził, że gdyby to od niego zależało, nowym szkoleniowcem powinien zostać Felix Magath. Pamiętał i cenił Magatha z czasów jego kariery piłkarskiej, również z czasów jego kariery trenerskiej i wydawał mu się rzeczywiście dobrym kandydatem. Jak można się jednak domyślić, tego entuzjazmu nie podzielali ludzie zarządzający pionem sportowym, a kontrakt do podpisania podsunięto Steffenowi Baumgartowi.

Trudno było w tamtym momencie o decyzję, która sprawniej ukoiłaby krwawiące serca kibiców. Baumgart w ostatnich latach wykonał znakomitą pracę jako trener najpierw Paderborn a potem FC Koeln. Stał się też w kraju kultową postacią, przypięto mu łatkę nie tylko wielkiego fachowca, ale też człowieka potrafiącego tchnąć ducha nawet w najbardziej zdeprymowane i depresyjne środowisko. Poza tym to postać od zawsze identyfikująca się z HSV, bo w końcu nigdy nie ukrywał, że od dziecka kibicował z klubem z północy.

STARY GIGANT MOCNO ŚPI

Z Baumgartem na ławce Hamburger miał ruszyć w podróż po awans. Po dwóch miesiącach jego pracy nie zmieniło się jednak nic – gra miała być seksowna, a jest siermiężna; punktowanie miało być zadowalające, a jest rozczarowujące. Z siedmiu dotychczasowych spotkań jego zespół wygrał tylko trzy i w tej chwili traci trzy punkty do miejsca barażowego, a aż osiem do lokaty dającej bezpośredni awans i ma nieprzyjemny kalendarz do końca sezonu.

Jest więc wielce prawdopodobne, że HSV nie zdoła awansować do Bundesligi w szóstym sezonie z rzędu. Trzykrotnie ekipa z północy skończyła na czwartym miejscu, dwukrotnie na trzecim – potem jednak przegrywając w barażach. Można odnieść wrażenie, że ktoś rzucił na ten klub klątwę, zwłaszcza jeśli przypomnimy sobie, co działo się w maju. Hamburczycy w ostatniej kolejce ograli na wyjeździe 1:0 Sandhausen i czekali na wieści z Ratyzbony, gdzie miejscowy SSV podejmował FC Heidenheim. W pewnym momencie spiker poinformował, że to spotkanie zakończyło się zwycięstwem gospodarzy 2:1 i pogratulował Hamburgowi powrotu na salony. Kibice wbiegli na murawę, rozpoczęli świętowanie, by jednak po chwili dowiedzieć się, że tamten mecz jednak jeszcze trwa. Chwilę później Heidenheim doprowadziło do wyrównania, a w 99. minucie zdobyło zwycięską bramkę i zepchnęło drużynę Waltera na trzecie miejsce. I jak tu wierzyć, że ten uśpiony gigant zdoła się jeszcze kiedykolwiek obudzić?

Kategorie:

Przeczytaj więcej

Zobacz więcej ›

Yamal jest pod wrażeniem. Lewandowski go zachwyca
Lech Poznań może stracić ważne ogniwo! Wiele na to wskazuje
Burmistrz zapowiada, radna deklaruje, dzieci czekają
Sergio Ramos nadal opcją dla klubu Polaka. Jest jednak pewna przeszkoda!
Yamal krytyczny wobec siebie. Chodzi o mecz z Alaves
Cole Palmer wyróżniony! Zawodnik Chelsea doceniony przez innych piłkarzy
Manchester City poszukuje dyrektora sportowego. Znamy kandydata!
Legia Warszawa wykupi Rubena Vinagre za rekordową kwotę! Portugalczycy są pewni
Wayne Rooney przegiął! Może mieć spore problemy
Palhinha o swojej sytuacji w Bayernie. Stanowcze słowa Portugalczyka