Korespondencja z Anglii
Kryzys trwa w najlepsze
Manchester City to ostatnio łatwy cel. Kryzys, jaki dopadł drużynę Pepa Guardioli, nie chce minąć, a po rozgrywanym w drugi dzień świąt, czyli w tradycyjny dla ligi angielskiej Boxing Day meczu z Evertonem, nadal nie widać światełka na końcu tunelu. Albo – jak mawiał klasyk – światełko widać, ale to nadjeżdżający z naprzeciwko pociąg.
Remis 1:1 z Evertonem tylko przedłuża cierpienie mistrzów Anglii. Na 13 ostatnich meczów we wszystkich rozgrywkach, The Citizens wygrali tylko raz. W drugi dzień świąt zaczęli nawet bardzo dobrze – gdy Bernardo Silva strzelał po niecałym kwadransie gola na wagę prowadzenia, czuło się, że to w pełni zasłużone. Już w pierwszej akcji meczu Josko Gvardiol strzelił w słupek i City momentalnie przejęło kontrolę nad wydarzeniami, więc gdy Portugalczyk przy lekkiej dozie szczęścia trafił do siatki, można było stwierdzić, że to było nieuniknione, a następne gole to kwestia czasu.
Tak się jednak nie stało. Jeszcze przed przerwą Everton zaczął nieśmiało atakować, a jeden z kontrataków przyniósł wyrównanie. Krótkie rozegranie na prawym skrzydle boiska zamieszało w głowach obrońcom Manchesteru City, Abdoulaye Doucoure miał masę czasu, by znaleźć odpowiednie podanie i dostrzegł ustawionego szeroko Ilimana Ndiaye’a, a ten sprytnym strzałem pokonał Stefana Ortegę. W drugiej połowie gracze Pepa Guardioli bili już głową w mur, a ponadto rzut karny zmarnował Erling Haaland i znów nie udało się wygrać. Patrząc na ostatnie tygodnie – nic nowego. Ale to nie do końca o słabych wynikach Manchesteru City jest ten tekst.
Tegoroczny Boxing Day pokazał pewien kontrast. Razem z Przemkiem Pełką i Piotrem Domagałą mieliśmy okazję odwiedzić tego dnia dwa stadiony i spiąć klamrą tę wyjątkową kolejkę w terminarzu Premier League. Zaczęliśmy od Etihad Stadium i starcia Manchesteru City z Evertonem, by wieczorem przejechać kilkadziesiąt kilometrów i znaleźć się na Anfield, gdzie Liverpool grał z Leicester City.
Boxing Day, czyli powrót do korzeni
Przed wyjazdem wiele razy mogłem usłyszeć, że mecze świąteczne w Anglii mają wyjątkowy wymiar właśnie z uwagi na atmosferę. Nie ma co ukrywać – Premier League stała się bardzo skomercjalizowaną i zglobalizowaną ligą. Odwiedzając stadiony przede wszystkim klubów z Big Six, co kolejkę można zauważyć to na trybunach. Ceny biletów rosną z sezonu na sezon, dlatego coraz trudniej jest kupić wejściówkę przeciętnemu angielskiemu kibicowi. Podczas hitów codziennością jest to, że na stadionie wiele krzesełek zajmują turyści i to z najdalszych zakątków świata.
Przed oczami zawsze będę miał dwa obrazki. Pierwszy po jednym ze spotkań na stadionie West Hamu, gdzie malezyjscy kibice ubrani od stóp do głów w barwy Młotów ze spersonalizowanymi koszulkami tego klubu oblegali na murawie piłkarzy i prowadzącego wtedy zespół Davida Moyesa. Przeszkadzali w pracy reporterom przeprowadzającym pomeczowe rozmowy, a gdy uwagę zwrócili im porządkowi oraz kierownicy produkcji oddelegowani do każdego spotkania, można było usłyszeć tłumaczenia w stylu „płacę, żądam, wymagam”.
Drugi miał miejsce podczas jednej z naszych wizyt na Old Trafford, gdy w trakcie rozdzielania przedmeczowych slotów nagrań i różnych rozmówców, wysłannicy koreańskiej telewizji rezygnowali z rozmów z legendami Premier League, bo z ich perspektywy bardziej atrakcyjne było to, by pokazać widzom w ich kraju, jak wyglądają miejsca na trybunie VIP. To dlatego, że tam rośnie popyt na ekskluzywne wycieczki na mecze i to po prostu ciekawsze niż wywiad z Paulem Scholesem czy Dwightem Yorkiem.
W zderzeniu z takim podejściem, mecze w Boże Narodzenie mają być powrotem do korzeni, kiedy po wspólnym świątecznym biesiadowaniu całe rodziny udają się na mecze. Dzięki temu – jak twierdzą miejscowi fani – w Boxing Day można poczuć prawdziwy doping i atmosferę bliskości. Już jakiś czas temu profesor Martin Johnes w książce „Christmas and the British” zauważał, że jeszcze w epoce wiktoriańskiej mecze piłkarskie stały się elementem tradycji świątecznej dla klasy robotniczej i chodzenie na trybuny przypominało wówczas publiczne zgromadzenia oraz stanowiło element tradycji. Ale w trakcie tego wyjazdu dało się to odczuć tylko na Anfield, choć różnica widoczna była naocznie w obu miejscach.
Tak blisko, a tak daleko
Stadion Liverpoolu to naprawdę ten obiekt, na którym atmosfera jest najlepsza. Nawet najcichsze i najbardziej stonowane Anfield potrafi przebić dopingiem inne obiekty, a w Boxing Day w tym roku kontrast był aż nadto słyszalny.
Na stadionie Manchesteru City było jak w bibliotece. A może inaczej – Etihad przypomina teatr. Tam piłkarze słyszą oklaski i głośne wsparcie tylko wtedy, gdy zrobią coś dobrze. Guardiola już kilka tygodni temu mówił o tym, że w obliczu gorszych wyników jego piłkarze muszą słyszeć doping i czuć, że fani wspierają ich warunkowo, jednak patrząc po spotkaniu z Evertonem, mało kto zareagował na ten apel. Po dobrej akcji czy po bramce kibice stawali się głośniejsi, ale potem szybko milkli. Gdy Guardiola wymachiwał w stronę trybun i „dyrygował” nimi, to fani… w sektorze gości reagowali i mimo że było ich kilkanaście razy mniej, potrafi przekrzyczeć gospodarzy.
Widownia na Etihad przywykła do sukcesów, więc wymaga dobrej gry. Jeśli jej nie widzi, a City w kolejnym meczu się męczy, to dopingu praktycznie nie ma. Ta cisza – w połączeniu ze słabą, mechaniczną i przewidywalną grą mistrzów Anglii – dopełnia obraz klubu, który zapada się w beznadziei. Siódme miejsce po niemal połowie sezonu i dorobek identyczny jak w przypadku Fulham i tak nie oddają pełni skali tego kryzysu. Ale skoro nawet najwierniejsi fani sprawiają wrażenie ludzi, którzy się poddali, to naprawdę trudno znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia.
Kilka godzin później przenieśliśmy się na Anfield i z miejsca dało się odczuć, że tym razem będzie inaczej. Tam doping jest bezwarunkowy. Już podczas rozgrzewki na 30 minut przed pierwszym gwizdkiem słychać ogłuszające śpiewy. Trybuny są wtedy w większości zapełnione, podczas gdy na Etihad jeszcze przez kilkanaście minut po gwizdku widać wiele pustych krzesełek. Można odnieść wrażenie, że oba stadiony dzieli nie 60 kilometrów, tylko że nagle znaleźliśmy się w innym kraju. A przecież to wciąż ta sama kultura kibicowska, ten sam region Anglii i ten sam dzień, gdy rzeczywiście w odróżnieniu do wielu standardowych kolejek było mniej turystów.
Optymizm kontra frustracja
To jednak pokazuje przede wszystkim, ile znaczy wiara kibica. Przecież Liverpool przegrywał z beniaminkiem z Leicester City już po sześciu minutach i pierwszej akcji drużyny Ruuda van Nistelrooya, a mimo tego doping nie osłabł. Ba, od momentu, gdy The Reds musieli odrabiać straty, tumult stał się jeszcze większy i doping momentami ogłuszał myśli. Kibice na Anfield są z drużyną na dobre i na złe, a przede wszystkim na złe. Gdy nie idzie, potrafią śpiewać bez przerwy i oklaskiwać nawet najdrobniejsze udane zagrania. Na Etihad czuć, że mamy do czynienia z fanami lekko rozpieszczonymi. Dla nich wygrywanie to norma. Dla fanów Liverpoolu to nagroda.
Czy to jest główny powód, dla którego na półmetku sezonu Premier League The Reds mają nad Manchesterem City 14 punktów przewagi i to w dodatku mimo że rozegrali o jeden mecz mniej? Na pewno nie, a analiz kryzysu ekipy Guardioli powstało już całe mnóstwo. To jednak pokazuje kontrast pomiędzy tymi klubami. Gdyby tak głęboki kryzys dopadł Liverpool, to nie ma szans, by kibice na Anfield dali to po sobie odczuć i odwrócili się od swoich ulubieńców. Tam zawsze panuje optymizm, trybuny wierzą w zespół i że kibice są tam, by ponieść ukochaną drużynę. Fani The Citizens jakby wychodzili z kolei założenia, że to piłkarze są dla nich, a nie oni mają za zadanie motywować ich do lepszej gry. Efekt jest więc taki, że na Etihad czuć frustrację na każdym rogu – piłkarze wpływają na kibiców, a kibice na piłkarzy.
A sam Boxing Day? Wydaje się, że ta kolejka nie różni się jednak tak mocno od tych rozgrywanych co weekend. Owszem, część osób na trybunach się przebiera albo sięga po świąteczne nawiązania na transparentach i faktycznie można odnieść wrażenie, że jest więcej miejscowych, jednak sama otoczka pozostaje znajoma. Rzecz jednak w tym, że porównując Liverpool i Manchester City, w tym pierwszym przypadku to pozytyw, a w drugim dopełnienie przykrego obrazu, jaki maluje się od już 13 spotkań.