6 tytułów i zasłużone miejsce w kanonie polskich trenerów
Franciszek Smuda niewątpliwie należał do grona zdecydowanie najbardziej doświadczonych trenerów w Polsce i tych, którzy doświadczenie zbierali zarówno w Polsce, jak i za granicą. Blisko 17-letnią karierę piłkarską rozdzielił na trzy kraje – Polskę (Odra Wodzisław, Ruch Chorzów, Stal Mielec, Piast Gliwice), Stany Zjednoczone (SC Vistula Garfield, Connecticut Bicentennials, Oakland Stompers, Los Angeles Aztecs, San Jose Earthquakes) i Niemcy (SpVgg Greuther Fürth, VfB 07 Coburg).
To właśnie Niemcy były jego pierwszym przystankiem w trenerskiej karierze. Za naszą zachodnią granicą spędził siedem pierwszych lat pracy, po czym udał się na trzy lata do Turcji, pracując w Altay SK i Konyasporze. W 1993 roku wrócił do Polski i poza dwoma krótkimi epizodami na Cyprze (Omonia Nikozja w 2004 i SSV Jahn Regensburg w 2013 roku), prowadził wyłącznie polskie kluby. Uzbierała się ich całkiem pokaźna liczba.
Pierwszy duży sukces Smuda osiągnął po niespecjalnie udanym okresie w Stali Mielec. W kwietniu 1995 roku objął Widzew Łódź i jak się później okazało, był to strzał w dziesiątkę. W sezonach 1995/96 i 1996/97 sięgał z nim po mistrzowskie tytuły, a do tego dołożył również Superpuchar Polski. Miał także rzecz jasna swój udział w jednej z najbardziej pamiętnych przygód polskiego klubu w europejskich pucharach. Widzew ze Smudą u sterów uporał się w kultowym już dwumeczu z Bröndby IF, a następnie walczył w fazie grupowej z takimi tuzami, jak Atletico Madryt czy Borussia Dortmund.
Po udanym okresie w Łodzi, na przełomie XX i XXI wieku Smuda dwukrotnie prowadził Wisłę Kraków i w obu przypadkach przyczynił się do poszerzenia klubowej gabloty trofeów. Pierwszą kadencję (1998-1999) zakończył z mistrzostwem Polski, natomiast drugą (2001-2002) rozpoczął od zwycięstwa 4:3 nad Polonią Warszawa w spotkaniu o Superpuchar Polski. Swego rodzaju hat-tricka na ławce trenerskiej “Białej Gwiazdy” zaliczył w 2013 roku, kiedy to objął ją po raz trzeci. Tym razem jednak zakończyło się bez trofeum.
Szóstym i jednocześnie ostatnim trofeum w trenerskiej karierze Smudy było zwycięstwo w Pucharze Polski jako menedżer Lecha Poznań – w maju 2009 roku “Kolejorz” wygrał 1:0 z Ruchem Chorzów. Również i w Poznaniu zaznaczył się w historii występów naszych klubów, jeśli chodzi o europejskie puchary. Do dziś wszyscy z rozrzewnieniem wspominają dwumecz Lecha z Austrią Wiedeń w I rundzie Pucharu UEFA w sezonie 2008/09. Gole Hernana Rengifo, Sławomira Peszki i Roberta Lewandowskiego, a przede wszystkim trafienie Rafała Murawskiego w ostatniej minucie dogrywki to coś, czego nie da się zapomnieć. A udział w tym miał właśnie Smuda.
Ostatnie lata jego kariery trenerskiej nie dostarczyły już żadnych trofeów, ale pracą w Widzewie Łódź czy Górniku Łęczna tylko dopełnił dzieła, jakim było uznanie go za jednego z najbardziej uznanych w swoim fachu w naszym kraju. Etapem kończącym wieloletnią pracę Smudy była Wieczysta Kraków. Przewodził jej co prawda tylko przez nieco ponad rok, ale i tak odcisnął na niej piętno.
Pamiętne Euro 2012 i okres przed turniejem
W trakcie niemal 40-letniej kariery trenerskiej, za jeden etap pracy Smuda obrywał najbardziej. Po objęciu reprezentacji Polski w październiku 2009 roku mogło się wydawać, że biało-czerwoni zaczną grać jak Lech Poznań – widowiskowo, ładnie dla oko, a przede wszystkim skutecznie. Co jednak najbardziej zadziwiające, wśród 35 meczów, jakie kadra rozegrała ze Smudą u sterów, tylko trzy były o stawkę. I to właśnie one zostały najbardziej zapamiętane.
Mecze z Grecją, Rosją i Czechami w fazie grupowej Euro 2012 miały być początkiem czegoś pięknego – w końcu turniej był rozgrywany w naszym kraju, atmosfera była iście cukierkowa, a obecność w teoretycznie najłatwiejszej możliwej grupie miała zakończyć się historycznym sukcesem na turnieju rangi mistrzowskiej. Wyszło, jak wyszło – dwa remisy i porażka, szybkie odpadnięcie z gry i wszechobecne poczucie beznadziei. Wszystko to miało wyglądać zupełnie inaczej, ale zakończyło się w dość traumatyczny sposób. A Smudę kosztowało stanowiska – tuż po Euro 2012 opuścił stanowisko selekcjonera.
Teraz, po wielu latach od tamtych wydarzeń, możemy jedynie spekulować nad tym, co gdyby pewne rzeczy ułożyły się inaczej. Może gdyby biało-czerwoni częściej grali o punkty, ich gra wyglądałaby inaczej? A może dziwne i egzotyczne podróże, jak chociażby w styczniu 2010 roku na Puchar Króla Tajlandii były kompletnie niepotrzebne? Może po prostu Smuda nie sprostał zadaniu i najzwyczajniej w świecie nie dał rady poprowadzić reprezentacji do sukcesu? Teraz to już nie jest ważne. Euro 2012 pozostaje historią, niekoniecznie pozytywną, ale dającą wiele do myślenia na kolejne lata.
Jego po prostu ciekawie się słuchało
Słynący z barwnego i kwiecistego języka Smuda pozostawił po sobie niezwykle obszerną skarbnicę wypowiedzi, które na długo pozostaną w pamięci. Jego “złotych myśli” było co nie miara. Jedna z nich, wypowiedziana tuż przed towarzyskim meczem reprezentacji Polski z Hiszpanią w 2010 roku niejako zdefiniowała to, jak postrzegany był jako trener. – Możemy przegrać nawet 0:9, ale mamy atakować – powiedział. Wynik wytypował niemal celnie, ponieważ biało-czerwoni przegrali 0:6.
We wrześniu 2010 roku polska kadra spadła na 66. miejsce w rankingu FIFA. O trzy pozycje wyżej sklasyfikowana była wówczas reprezentacja Ugandy, co również nie pozostało bez komentarza ze strony Smudy. – To są jakieś jaja. Albo te inne afrykańskie drużyny, pałętają się tam po buszu, ale w rankingu są przed nami, to jest zabawa. Tak jak w polityce notowania – mówią jedno, a później się okazuje, iż wygrał ktoś inny – skwitował.
Na przestrzeni lat w mediach wielokrotnie ukazywały się streszczenia historii z udziałem Franciszka Smudy i piłkarzy Lecha Poznań, którego trenerem był w latach 2006-2009. Najbardziej kwieciste były te z udziałem Manuela Arboledy. Smuda unikał przecież trzymania języka za zębami, a z jego ust często płynęły epitety i określenia, które dziś mogłyby być nawet traktowane w kategorii skandalu ocierającego się o rasizm. Wtedy jednak nikt nie robił z tego problemów.
Już po pracy w Lechu, gdy objął reprezentację Polski, Arboleda był przymierzany nawet do gry z orzełkiem na piersi. Co na to Smuda? – Delikatnie poprawię swoją wcześniejszą wypowiedź. Będą sami rodowici Polacy i jeden Arboleda – skwitował. Generalnie jego ówczesny wywiad dla “Polska Times”, traktujący o decyzjach personalnych w reprezentacji, również był skarbnicą złotych myśli. – Skąd mam brać piłkarzy? Z kibla ich przecież nie wezmę – wypalił.
Pamiętnych, barwnych wypowiedzi było znacznie więcej. Wystarczy je zacytować – tło niekoniecznie jest potrzebne.
- Ach, krótkie podsumowanie meczu. Zamiast wygrać, przegraliśmy.
- Arek nie ma pretensji, absolutnie nie. To jest zawodnik, który nie kalkuluje. Gdybyś ktoś mu rzucił, nie wiem, cegłę czy kamień, to on zagłówkuje.
- Ja nie muszę przepraszać. Kibice widzieli i dlatego nam dziękuję na co dzień, że daliśmy z siebie wszystko. Dlaczego ja mam przepraszać kibiców? Gdybyśmy dostawali lanie po 0:6, to bym mógł przeprosić.
- Nie jestem żadnych Mesjaszem, ale lubię o coś walczyć – albo o spadek albo o mistrzostwo. Lepiej jak się walczy o mistrzostwo, ale o spadek też jest adrenalina. Mnie to jest potrzebne.
- Zobaczymy jak to będzie funkcjonowało w meczach z Włochami czy, nie wiem, ze Związkiem Radzieckim, z kim będziemy grali. Jeżeli to będzie coraz lepiej wyglądało, to wtedy postawimy na ten układ.
Do kanonu polskiej piłki przeszły również metody i sposoby treningowe, które Smuda przenosił z klubu do klubu. Bieganie po schodach na stadionie? Nie ma problemu. Wielokilometrowe przebieżki, aż do “porzygu”? Jak najbardziej. A może wymyk i odmyk na drabince, niczym z lekcji WF-u w podstawówce? No pewnie! Barwne, ale dla wielu mordercze treningi może i nie dawały oczekiwanych korzyści, ale z pewnością są kolejnym wątkiem, który nierozerwalnie będzie się kojarzył z Franciszkiem Smudą.
Smuda był jak nikt inny
Tak barwnych, ekscentrycznych, a na swój sposób nietypowych postaci w polskiej piłce nożnej nie ma już zbyt wiele. Franciszek Smuda był w pewnym sensie przekaźnikiem pokoleń – doskonale pamiętał zamierzchłe czasy i przełom lat 80. i 90., kiedy to środowisko piłkarskie w naszym kraju totalnie odbiegało od tego, co dzieje się dziś. Nie zamierzał rozstawać się z naleciałościami z tamtych czasów, nie chciał też dostosowywać się do raczkującej, a następnie galopującej poprawności – czy to językowej, czy związanej z zachowaniami w określonych sytuacjach. Był po prostu sobą, w naturalnej postaci.
Gdy tylko pojawiły się pierwsze informacje o poważnym stanie Smudy, zewsząd napłynęło mnóstwo słów wsparcia, otuchy i zagrzewania do walki o życie. Komunikaty w tej sprawie wystosowały m.in. Widzew Łódź i Wisła Kraków, a także jego liczni byli podopieczni czy eksperci. Choć zawsze to przykry moment, to w istocie pokazuje, jak dużym można się cieszyć uznaniem, niezależnie od wszystkiego.
Franciszek Smuda był jedyny w swoim rodzaju. O postaciach tego pokroju wspomina się bardzo długo i w jego przypadku nie będzie inaczej.