UNIESIONA PRESJA NAGELSMANNA
Powiedzieć, że przygotowania reprezentacji Niemiec do EURO 2024 przebiegały w niespokojnym trybie, to w sumie niewiele powiedzieć. Przecież gdy zatrudniano przed trzema laty w roli selekcjonera Hansiego Flicka, wydawało się, że wszystko przebiegnie zgodnie z planem – trener przeprowadzi w kadrze rewolucję pokoleniową, zbuduje zespół silny, zorganizowany i grający ofensywnie, a kibicom euforia udzieli się do tego stopnia, że trudno będzie im sobie wyobrazić brak złotych medali. Po drodze drużyna co rusz wpadała jednak w turbulencje – Flick gubił się w powołaniach, zmieniał koncepcję budowania zespołu, z każdym zgrupowaniem tracił autorytet w szatni i poważanie wśród kibiców. Zastąpienie go jesienią Julianem Nagelsmannem było jak uchylenie okna w dusznym pokoju, ale tylko na chwilę przyniosło ukojenie. Przecież już do samego meczu ze Szkocją Niemcy podchodzili pełni obaw po nieudanych sparingach z Ukrainą i Grecją, a samemu selekcjonerowi nie brakowało pytań i trosk.
W przededniu rozpoczęcia turnieju 36-latek mógł mieć kilka nieprzespanych nocy. Nie dość że jego piłkarze nagle zatracili chemię i zrozumienie, które charakteryzowały ich jeszcze w marcu, to niepokoju dodawali jeszcze liderzy kadry. Stabilny przez całą karierę Manuel Neuer zaczął nagle popełniać błąd za błędem, Ilkay Guendogan przestał dogadywać się na murawie z młodszymi kolegami z ofensywy, Joshua Kimmich znów zapomniał, jak się broni, a Kai Havertz nie potrafił odnaleźć się na pozycji napastnika. Wątpliwości było aż nadto i choć trudno było spodziewać się rewolucji w jedenastce, to jednak jednej lub dwóch korekt – jak najbardziej. Tymczasem już zestawieniem wyjściowego składu Nagelsmann pokazał, że presja ze strony publicznej niespecjalnie go uwiera i postawił dokładnie na tych samych zawodników, którzy kilka dni temu rozczarowali.
OFENSYWNE ZMIANY MIMO PROWADZENIA
Największe obawy kibiców dotyczyły tego, jak zespół poradzi sobie w starciu z rywalem skupionym na obronie dostępu do własnego pola karnego. Przecież to pewna prawidłowość już od czasów schyłkowego Joachima Loewa – Niemcom trudno szuka się sposobów na rozbrojenia gęsto i kompaktowo broniącej defensywy. Cóż z tego że w tak wielu meczach piłka cyrkulowała od prawej do lewej strony i z powrotem, kiedy wszystko było na ogół zbyt powolne i przewidywalne. Ale – jak pokazał mecz ze Szkocją – nie w tym zestawieniu personalnym. Założeniem gry trójki ofensywnych pomocników (Wirtz, Guendogan, Musiala) jest w tej konstelacji osobowej ciągła wymiana pozycjami, zmienianie sektorów boiskowych i w ten sposób mieszanie w głowach obrońców. Do tego wszystkiego dochodzą też przecież ofensywnie grający boczni obrońcy (Mittelstaedt i Kimmich), chętnie opuszczający pole karne i biorący udział w grze kombinacyjnej napastnik (Havertz) i rozgrywający stemplujący każdą akcję swoim podaniem (Kroos). I to wszystko w piątkowy wieczór zadziałało.
Przede wszystkim Niemcy równo z gwizdkiem wcisnęli gaz do dechy i nie zdjęli z niego nogi aż do ostatniej akcji spotkania. Po pierwszym golu mieli apetyt na drugiego, po drugim szukali trzeciego, a czwarty też nie zaspokoił ich apetytów. Symptomatyczna jest zresztą zmiana Nagelsmanna w przerwie, gdy mającego w dorobku żółtą kartkę Roberta Andricha zastąpił nie defensywny pomocnik w osobie Emre Cana (on zresztą wszedł w końcówce i strzelił gola), a usposobiony ofensywnie cofnięty rozgrywający Pascal Gross. Potem zresztą ofensywnego pomocnika grającego w ataku zastąpił klasyczny napastnik (Niclas Fuellkrug), a dynamiki z przodu selekcjoner dodał też, wpuszczając Leroya Sane.
KONTRPRESSING I WYCOFANE PIŁKI
Choć z wielka przyjemnością oglądało się Niemców z piłką przy nodze, to na osobny akapit zasługuje to, co robili w tych krótkich okresach, gdy akurat nie budowali ataków pozycyjnych. Kontrpressing w ich wykonaniu był bowiem książkowy – wściekle obskakiwali Szkotów już pod ich polem karnym, w wielu akcjach nie pozwalając im wymienić nawet trzech podań. Do tego dochodziły też świetne podania prostopadłe, którymi potrafili ominąć całą formację, dryblingi Musiali i Wirtza, pomysłowość Guendogana, no i wspomniane już stemple Kroosa. Pomocnik Realu Madryt – którego w fazie budowania ataków Nagelsmann ustawia po lewej stronie od środkowych obrońców – wykonywał kolejne przerzuty z niesamowitą precyzją, w całym spotkaniu tylko raz niecelnie podając piłkę. Dokładności nie odebrała mu nawet kiepska przyczepność z murawą, bo już w pierwszej połowie dwukrotnie poślizgnął się, rozciągając akcję do prawej strony.
Charakterystyczny dla gry zespołu Nagelsmanna był też sposób rozwiązywania akcji budowanych w bocznych sektorach. Do momentu wejścia na boisku Fuellkruga w polu karnym nie było bowiem zawodnika świetnie czującego się w powietrzu. Wprawdzie Havertz do kudrupli nie należy, ale jego naturalnym środowiskiem nie są pojedynki główkowe toczone z przeciwnikami. Dlatego też ilekroć Mittelstaedt czy Kimmich mieli na nodze piłkę do dośrodkowania, posyłali płaskie, wycofane podania na skraj pola karnego. W ten sposób padł zresztą gol na 1:0, gdy Kimmich właśnie dograł do Wirtza, a ten pokonał szkockiego bramkarza. Takich prób tego wieczora gospodarze przeprowadzili jeszcze wiele.
PĘKNIĘTY BALONIK
Kibice zza Odry na brak emocji nie mogą narzekać, bo idąc na mecz nie są w stanie przewidzieć, co zaoferują im ulubieńcy. Skoro w marcu potrafili efektownie rozprawić się z Francją i Holandią, by w czerwcu przyprawiać o mdłości z Ukrainą i Grecją, a potem dać koncert ze Szkotami, nie sposób przewidzeć, jaka jest prawda o tej drużynie. Tak czy owak gospodarzom nie mogło przydarzyć się nic lepszego, niż mecz wygrany na otwarcie w tak efektownym stylu. Bo w kraju balonik rzeczywiście był napompowany coraz mocniej i mocniej, ale nie był to balonik wypełniony optymizmem i wiarą w sukces. Był raczej pełen troski, niepokoju i strachu przed tym, że kadra już na starcie da plamę.