SIEDLISKO FACHOWCÓW
Pozycja Bayernu na rynku piłkarskim była w ostatnich dekadach tak mocna, że gdybyśmy chcieli sporządzić listę szkoleniowców, których trudno byłoby posądzić o przyjęcie propozycji z Monachium, nie musielibyśmy zbyt długo główkować. Tylko w tym stuleciu przez ławkę bawarskiego zespołu przewinęli się przecież Ottmar Hitzfeld, Jupp Heynckes, Louis van Gaal, Pep Guardiola, Carlo Ancelotti, Julian Nagelsmann czy Thomas Tuchel. Zdarzały się też oczywiście mniej ekskluzywne wyjątki – jak Niko Kovac czy Juergen Klinsmann – ale na ogół przy Saebener Strasse pracowali uznani fachowcy. Przyjęło się więc twierdzić, że marzeniem każdego niemieckiego szkoleniowca i stacją docelową w karierze na arenie krajowej jest Bayern, a dla każdego obcokrajowca – może być po prostu wielkim wyróżnieniem i okazją do uzupełnienia gabloty.
Gdy więc w lutym działacze zdecydowali o rozstaniu z Thomas Tuchelem, co nastąpi wraz z końcem czerwca, można było przypuszczać, iż Bayern znajdzie jego następcę dość sprawnie. Wprawdzie rynek nie rozpieszczał mnogością opcji, ale jednak kilka nazwisk można było z automatu połączyć z Bayernem. Tymczasem kilka tygodni później wiemy już, że poszukiwania nowego szkoleniowca toczą się na Allianz-Arena wyjątkowo paskudnym szlakiem, a tak ośmieszany w tej kwestii jak teraz, klub nie był chyba jeszcze nigdy.
OSTRZEŻENIA ŻONY HOENESSA
Ten temat jest o tyle wdzięczny i czytelny, że nie musimy wcale bazować na medialnych spekulacjach i przypuszczeniach. Przed tygodniem Uli Hoeness udzielił bowiem obszernego wywiadu „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, w którym zrelacjonował ze szczegółami proces rekrutacji. Przyznał więc, że w pierwszej kolejności klub chciał sięgnąć po Xabiego Alonso, lecz ten tę propozycje odrzucił. Nawet jednak takie rozczarowanie 72-latek ubrał w rozmowie z dziennikarzami w takie słowa, by zatrzeć atmosferę porażki, a stworzyć przy tym grunt pod przyszłe zwycięstwo. Przyznał bowiem, że już na starcie negocjacji małżonka ostrzegła go, że jeśli Alonso ma charakter, to nie porzuci swojego projektu w Leverkusen. A skoro więc miała rację i Bask rzeczywiście wybrał ciągłość pracy na BayArena, to – zdaniem Hoenessa – udowodnił zatem, że ma charakter, więc w przyszłości… idealnie pasuje na trenera Bayernu. Prawda że ładna mina do złej gry?
Kolejno członek rady nadzorczej opowiedział o kolejnym fiasku, zdradzając, że Julian Nagelsmann rzeczywiście był na liście życzeń i to na drugiej pozycji – ale też nie zdecydował się porzucać aktualnego miejsca pracy. Dla tego szkoleniowca wiązałoby się to ze schowaniem dumy do kieszeni, bo przecież przed ponad rokiem wskazano mu w Monachium drzwi. Wprawdzie zrobili to wówczas Oliver Kahn i Hasan Salihamidzić, których już w klubie nie ma, ale najwidoczniej zadra w sercu pozostała. A istotne mogło być też to, że tak jak aktualny duet dyrektorski złożony z Christophera Freunda i Maxa Eberla chciał powrotu Nagelsmanna, tak bardziej doświadczeni bywalcy gabinetów już niekoniecznie.
NIEWSKAZANA GADATLIWOŚĆ
Kiedy Hoeness udzielał tego wywiadu, w tle toczyły się rozmowy z Ralfem Rangnickiem. Kibice i eksperci nie mieli problemów z połączeniem kropek i dojściem do wniosku, że selekcjoner Austrii był trzecim wyborem Bayernu, ale nikt tego głośno jednak nie mówił. Nikt – dopóki Uliemu nie podstawiono pod usta mikrofonu. Ten bez skrępowania przyznał więc, że doświadczony szkoleniowiec wcale nie był marzeniem szefów byłego już mistrza kraju, natomiast ma szansę na zatrudnienie. Oczywiście trudno oburzać się na tę szczerość, ale można też odnieść wrażenie, że Rangnickowi nie do końca spodobało się takie zdefiniowanie pomysłu z nim w roli głównej publicznie. W czwartkowy poranek dowiedzieliśmy się więc, że wszelkie rozmowy zostały przez niego ucięte i podjął decyzję o dalszej pracy dla austriackiej federacji. Rzecz jasna nie jest to tylko wypadkowa słów wypowiedzianych przez Hoenessa, pewnie nie był to nawet kluczowy czynnik, bo tym ważniejszym był zapewne podział kompetencji. Rangnick nie jest bowiem człowiekiem, który byłby w stanie zaakceptować ograniczone możliwości w klubie i pogodzić się z tym, że miałby tylko trenować zawodników. Chciałby pewnie mieć też wpływ na politykę klubu i plany transferowe, a w Monachium – gdzie ośrodków decyzyjnych jest już tak wiele – nie można byłoby sobie na to pozwolić.
Tak czy inaczej trudno nie odnieść wrażenia, że swoboda wypowiedzi Hoenessa jest akurat teraz – łagodnie mówiąc – niewskazana. W tej samej rozmowie z „FAZ” uderzył też przecież w Thomasa Tuchela, o którym powiedział, że nie potrafi rozwijać młodych zawodników i woli w ich miejsce sprowadzać gwiazdy. Aktualny jeszcze trener klubu oburzył się na te słowa, odpowiadając, że czuje się nimi wręcz urażony. Być może to też zamyka drogę do pójścia śladami Barcelony. Bo czy można sobie wyobrazić, że gdyby Bayern wygrał z Tuchelem Ligę Mistrzów, to wówczas obie strony raz jeszcze siadłyby przy stole i zastanowiły się nad sensem potencjalnego rozwodu? Pewnie że można. Ale każda taka szpileczka ze strony przełożonego raczej oddala nas od tego scenariusza.
UTRACONY PRESTIŻ
Bayern znalazł się więc w kiepskim położeniu. Nowy dyrektor sportowy w osobie Eberla zaczął swoją wymarzoną pracę nieudanie – odmówił mu trener który był opcją A, odmówił mu trener będący opcją B, a na domiar tego odmówił mu trener będący opcją C. Dla takiego klubu – tak utytułowanego i dumnego – to wręcz kompromitacja oznaczająca, że teraz będzie trzeba się pochylić już nad najrzadziej rozważanymi scenariuszami. Ktokolwiek więc nie zasiądzie w przyszłym sezonie na ławce i nie zacznie rozstawiać pachołków na placu treningowym, nie uniknie pytań dociekliwych dziennikarzy o to, jak to jest być alternatywą alternatywy która już i tak była alternatywą.
Kiedy przed rokiem z klubu zwalniali byli Kahn i Salihamidzić – wcześniej przecież przez lata przygotowywani do swoich ról – Bayern dawał do zrozumienia, że musi wrócić na drogę, z której zboczył. Był przecież przez lata wzorem dla innych – pokazywał jak to jest mieć poukładane finanse, zaplanowaną przyszłość, porządek na poziomie boiska i gabinetów. Rok później znów jest jednak w punkcie wyjścia. Wiemy po ostatnich wydarzeniach, że ta młodsza grupa dyrektorska ma odmienne spojrzenie na zespół od starszej. Wiemy, że prowadzenie tej drużyny nie jest już tak atrakcyjne dla szkoleniowców, jak było w przyszłości. Wiemy też, że w przyszłym sezonie drużynę poprowadzi ktoś, kogo nazwisko w normalnych okolicznościach nawet by do głowy monachijskich szefów nie przyszło. Dość sporo komplikacji jak na przygotowania do roku, który zostanie zwieńczony finałem Ligi Mistrzów rozgrywanym w Monachium. Finałem o którym marzy się w klubie od momentu ogłoszenia jego lokalizacji…