DWIE TWARZE BAYERNU
Po wtorkowym zwycięstwie Borussii Dortmund w meczu z Atletico Madryt Tomek Urban pisał, że Borussia jest jak jej barwy – czarna w lidze i żółta w Europie. Właściwie to samo – podmieniając oczywiście kolor – można by więc napisać o Bayernie. Monachijczycy rozgrywają przecież najgorszy sezon od kilkunastu lat, w ubiegły weekend jasne stało się, że ich 11-letnia hegemonia zostanie przerwana i samo w sobie nie byłoby to pewnie nawet niczym strasznym, każda seria musi się w końcu kiedyś skończyć. Mało kto spodziewał się chyba jednak, że kiedy już najbardziej utytułowanemu niemieckiemu klubowi uda się odebrać mistrzowską paterę, to nie w ramach pokojowego przekazania a brutalnej kradzieży. Na pięć kolejek przed końcem sezonu Bayer Leverkusen ma aż 16 punktów przewagi nad wiceliderem, a w Monachium powinni się właściwie zacząć zastanawiać, czy uda się w ogóle utrzymać drugą pozycję w tabeli (aktualnie identyczna liczba punktów co trzeci VfB Stuttgart).
Na przestrzeni ostatnich miesięcy zespół Tuchela przeplata więc wpadki ligowe ze skuteczną grą w Europie. Wprawdzie już w fazie grupowej miał problemy i nawet mecze z Galatasaray czy Kopenhagą wyglądały bardzo niepokojąco, ale ostatecznie przecież awansował do fazy pucharowej z pięcioma zwycięstwami i remisem w dorobku. Wiosnę zaczął zresztą od wpadki, przegrywając na wyjeździe z Lazio 0:1, ale w meczu domowym odrobił straty i w końcu zagrał tak, jak na Bayern przystało – ofensywnie, widowiskowo, z łatwością kreując sobie okazje strzeleckie i zamieniając je na bramki.
ZDEMOTYWOWANI I ZNIECHĘCENI
Do dwumeczu z Arsenalem trudno było jednak podchodzić z optymizmem. Przecież dopiero co Bayern w kompromitującym stylu przegrał u siebie prestiżowy mecz z Borussią Dortmund i wyjazdowe starcie z beniaminkiem z Heidenheim. Nie chodzi nawet o same wyniki, ale o postawę drużyny. W obu tych spotkaniach – nie po raz pierwszy zresztą w tym sezonie – piłkarze na murawie wyglądali na kompletnie zniechęconych i pozbawionych życia. Można to oczywiście tłumaczyć tym, że stracili już nadzieję na dogonienie Bayeru Leverkusen, ale to w końcu Bayern – 32-krotny mistrz Bundesligi, który na każdym kroku pokazuje jak jest dumny i wielki. W tym klubie można znieść nawet porażkę, ale nigdy nie można akceptować spuszczonej głowy. Nawet jeśli bez punktów, to zawsze z wypiętą klatką piersiową i podniesionym podbródkiem.
Tym bardziej dziwiła więc postawa zespołu. Piłkarze zdawali się mieć w nosie, czy skończą sezon z kilkoma punktami więcej czy mniej, na obrażonego i nabzdyczonego przy linii wyglądał też Tuchel. Właściwie od momentu ogłoszenia rozstania z nim po tym sezonie zachowywał się w swojej strefie inaczej – z rzadko żywiołowo reagował, był raczej ospały i apatyczny. Nawet kiedy jeszcze jego drużyna miała matematyczne szanse na zdobycie mistrzostwa, on przed kamerami – po meczu z BVB – tylko wzruszył ramionami i prychnął, że jest już pozamiatane.
SIŁA KONTRATAKÓW
O tyle trudniej jest więc zrozumieć to, co wydarzyło się w dwumeczu z Arsenalem. Nagle Bayern znów zaczął wyglądać jak drużyna, piłkarzom zaczęło się chcieć, a trener stworzył taki plan taktyczny, który pozwolił wyeliminować czołową angielską drużynę. Niezwykle udany był zwłaszcza rewanż – może już nie tak atrakcyjny i seksowny dla kibica jak pierwszy mecz w Londynie, ale rozegrany na zasadach Tuchela. Nie jesteśmy wprawdzie przyzwyczajeni do monachijskiej drużyny ustawionej nisko na swojej połowie, dbającej przede wszystkim o czyste konto Manuela Neuera (58. w karierze, najlepszy wynik w historii rozgrywek) i szukającej okazji do wyprowadzenia kontrataku. Ten jeden – przesądzający o losach rywalizacji – udało się zmontować dopiero po godzinie gry, gdy przestawiony z prawej obrony na lewą Noussair Mazraoui odebrał piłkę i rozpoczął akcję, a przestawiony ze środka pomocy na prawą obronę Joshua Kimmich skończył go po pięknym dośrodkowaniu Raphaela Guerreiro.
Jest więc w Bayernie coś z Borussii Dortmund. Obie drużyny w lidze spisują się w tym sezonie kiepsko, grają poniżej oczekiwań i zakończą pewnie rozgrywki na pozycji, która zostanie odebrana z powszechnym rozczarowaniem. W Lidze Mistrzów wygląda to jednak zupełnie inaczej – obie dotarły do półfinału, co po raz ostatni przydarzyło się w 2013 roku, gdy Bawarczycy mierzyli się w nim z Realem Madryt, a dortmundczycy z Barceloną. Z czego może więc wynikać taka dysproporcja? Być może z podejścia taktycznego obu szkoleniowców. Zarówno Tuchel jak i Terzić lepiej czują się w piłkę reaktywnej, ich naturalnym środowiskiem jest w ostatnim czasie ustawianie drużyny w niskim bloku i szukanie okazji do kontrataków. W Bundeslidze o to trudno – z uwagi na klasę obu zespołów rywale często oddają im piłkę, zmuszając do konstruowania akcji pozycyjnych. Te – poza niewieloma wyjątkami – sprawiają im z kolei trudność, co w tej edycji rozgrywek przekłada się na osiągnięcia wynikowe.
Może więc przygoda Thomasa Tuchela z Bayernem – dotychczas naznaczona głównie potknięciami i blamażami – zakończyć się w sposób zupełnie nieoczekiwany. Tylko trzy mecze dzielą w końcu ten zespół od zwycięstwa w Lidze Mistrzów i choć oczywiście nie będzie o to łatwo, to jednak może dojść w maju do niezłego paradoksu. Otóż klub – mimo wszystko z pewną ulgą – musiałby pożegnać szkoleniowca, który dałby mu siódmy w historii uszaty puchar.