Antoni Partum: Mówi się, że futbol potrafi wyciągać z biedy. Ciebie jednak nie musiał. Pochodzisz z bogatego domu, więc jestem ciekaw, jak to odbierali koledzy w szatni i trenerzy. Czy paradoksalnie miałeś przez to pod górkę?
Artur Wichniarek: Kiedyś może było takie przeświadczenie, że najlepszy charakter do sportu, nie tylko do piłki, mają dzieci z biednych domów czy problematycznych środowisk. Że to najlepszy materiał do tego, aby szlifować przyszłe gwiazdy. Moi rodzice mieli swoje różne biznesy, więc faktycznie w dzieciństwie mi niczego nie brakowało. I pamiętam, że jeden czy drugi trener coś tam przebąkiwał, że nie zrobię kariery, bo jej nie potrzebuje, ponieważ jestem z bogatego domu. Ale takie gadki tylko mnie jeszcze bardziej motywowały. Zawsze chciałem im udowodnić, że się mylą.
A wielkie pieniądze, jakie zarabiają piłkarze, też cię motywowały?
Nigdy nie grałem w piłkę dla pieniędzy i nigdy nie były one moją motywacją. Podporządkowałem swoje życie, i życie mojej rodziny, piłce, bo moim marzeniem było grać na wypełnionym po brzegi stadionie, gdzie kibice skandują moje nazwisko. Celem był wyjazd do jednej z lig TOP 5 i dlatego tak ciężko pracowałem, również indywidualnie po treningach grupowych. Nie można się poświęcać tylko dla pieniędzy, bo to zły doradca.
Jaką z reguły miałeś rolę w szatni: lidera, łobuza, a może żartownisia?
W dzieciństwie byłem nieśmiałym chłopcem. Miałem problemy z nawiązywaniem kontaktów, w co dziś trudno uwierzyć, ale wtedy byłem “synkiem mamusi”. To się zmieniło, gdy w wieku 17 lat wszedłem do szatni Lecha. W Poznaniu, czy później na wypożyczeniu w Górniku Konin, trafiłem na wielu doświadczonych piłkarzy, przy których nie mogłem być przestraszonym dzieciakiem, bo szybko bym przepadł. Tam trzeba było walczyć o swoje.
”Wkurzał mnie od samego początku. Wiecznie żuł gumę, czuł się od wszystkich lepszy. Jego rodzice byli majętni, wiedział, że jeśli nie pójdzie w futbolu, to świat się nie zawali. Miał dokąd wracać i za co żyć. Chodził swoimi ścieżkami, w szatni wszystkich irytował” – pisał o tobie Arkadiusz Onyszko w autobiografii. Jak to skomentujesz?
A później do mnie dzwonił i przepraszał za ten fragment. Można mi wiele zarzucić, ale na pewno nie to, że chciałem funkcjonować poza grupą, bo w każdej szatni dobrze się czułem. Wchodząc do szatni, gdzie nie brakowało reprezentantów Polski, nie mogłem mieć podkulonego ogona. Trzeba było walczyć o swoje i pracować na szacunek. Jeżeli się przestraszysz na samym początku wielkich nazwisk, to już po tobie. Dla mnie nie było istotne, czy wchodziłem do szatni, żując gumę, czy nie. Liczyło się przede wszystkim to, co dawałem na boisku. Stałem się jednym z liderów zespołu, a atmosfera była na tyle dobra, że potrafiliśmy grać o najwyższe cele w Ekstraklasie, więc chyba najgorzej nie było, prawda?
Czy to prawda, że wyjechałeś z Ekstraklasy, bo pewien kibic Lecha, a właściwie kibol, po tym jak przeszedłeś do Widzewa, groził, że ci lub twojej rodzinie stanie się krzywda?
Już jako nastolatek wiedziałem, że chcę wyjechać na zachód. Tamto zdarzenie tylko uświadomiło mnie, że czas się zbierać, bo takie sytuacje nie powinny mieć miejsca. A że incydent nie został w żaden sposób wyjaśniony. Właściwie to nikt się tym specjalnie nie zainteresował. Dla mnie to był sygnał, że czas opuścić Ekstraklasę.
Trafiłeś do Niemiec pod koniec lat 90., gdy Polacy nie mieli najlepszej opinii. Jak przyjęto cię w Arminii Bielefeld?
W Polsce było tak, i cały czasem jest, że niejednokrotnie wychowankowie mają trudniej niż obcokrajowcy. Przychodzi obcokrajowiec za którego się zapłaciło, to trzeba prezesowi pokazać, że nie zmarnował kasy na szrot, a wychowanek musi cierpliwie czekać na swoją szansę. W Niemczech jest odwrotnie. Żeby grać w niemieckim klubie, trzeba było być jeszcze lepszym od Niemca na twojej pozycji. Jak był na tym samym poziomie, to grał Niemiec, dlatego zasuwałem na 110 procent, a nie na 100.
Jaki był największy kozak, z którym grałeś?
Pewnie Brazylijczycy z Herthy Berlin, czyli Marcelinho i Raffael. Robili wielkie wrażenie. Brazylijczycy rodzą się z niesamowitą techniką, ale i boiskowym luzem. Raffael nawet dalej gra w niższych ligach [Ay-Yildizspor Hueckelhoven – red], choć ma już 39 lat. Zawsze mi imponowała jego technika, bo wywodził się z futsalu, więc miał takie charakterystyczne prowadzenie piłki i przyjmowanie jej podeszwą. Jak my to mówimy w żargonie, przyjmował na walizkę, to samo potrafił też np. Mirosław Trzeciak. Raffael świetnie spisywał się w roli podwieszonego napastnika, Marcelinho grał na ”10”, ale i na skrzydłach.
Brazylijczycy często mają także luz… poza boiskiem. Dużo imprezowali za czasów waszej wspólnej gry?
Marcelinho był typowym Brazylijczykiem, który lubił się zabawić i wiecznie miał wokół siebie mnóstwo kumpli z Brazylii, których utrzymywał. Jemu zdarzało się przyjechać na niedzielny mecz na takim jeszcze lekkim rauszu po sobotniej nocy. Jednak na boisku był świetny, więc mu to wybaczano. Z kolei Raffael to spokojny, ułożony chłopak, który głównie spędzał czas z rodziną.
Mocnym imprezowiczem to był Ansgar Brinkmann. Mógłby zrobić większą karierę, ale to był gość, który nie potrafił po meczu grzecznie iść spać. Potrafił się zabawić, ale na boisku też bawił się z rywalami. Muszę jednak podkreślić, że w Niemczech bardzo ciężko trenowano i kultura pracy była na najwyższym poziomie. Byłem gościem, który zostawał po treningach, żeby indywidualnie trenować, a i tak robiło na mnie wrażenie, ilu spotkałem profesjonalistów na swej drodze. Wzorem był zawsze dla mnie m.in. Bruno Labbadia, który zasuwał ciężko nawet po 30. urodzinach, a kiedyś już o takich graczach przecież mówiono, że są już starzy.
Jaki przeciwnik zrobił na tobie największe wrażenie?
Widziałem, jak wchodził w wielką piłkę Manuel Neuer, który zrewolucjonizował grę bramkarza. To jak grał nogami, to było coś nieprawdopodobnego. Oliver Kahn i Jens Lehmann też byli wielkimi bramkarzami, ale Neuer udowodnił, że golkiper może być integralną częścią drużyny w konstruowaniu ataków. To było niesamowite!
A z nieprzyjemnych stoperów wymieniłbym na pewno Brazylijczyka Lucio z Bayeru, i potem Bayernu Monachium, oraz Marcelo Bordona ze Stuttgartu. Wielkie wrażenie robili też ofensywni piłkarze, których w Bundeslidze nie brakowało, jak Roy Makaay, Luca Toni, Roque Santa Cruz czy Giovane Elber. Pamiętam też pod koniec kariery, gdy w barwach Lecha zagraliśmy z Juventusem, gdzie był Alessandro Del Piero czy Giorgio Chiellini, który już wtedy sprawiał wrażenie bardzo fajnego, pozytywnego gościa, choć na boisku był twardzielem.
A jaki trener najwięcej tobie dał w karierze?
Pewnie trener Wojciech Łazarek. W Górniku Konin zrobił ze mnie typowego środkowego napastnika, wokół którego budował zespół. Odwdzięczyłem się mu kilkoma golami. Spotkałem go też w Widzewie Łódź, gdy zastąpił Ś.P Franza Smudę. Za jego kadencji stałem się jednym z liderów Widzewa.
Strzeliłeś 49 goli w Bundeslidze, 38 w 2. Bundeslidze, a do tego miałeś kilka trafień w europejskich pucharach i kilka w Pucharze Niemiec. Z drugiej strony nie zaistniałeś na dłużej w reprezentacji Polski. Czujesz się spełnionym piłkarzem?
Jeśli prawie dekadę grasz w pierwszej lub drugiej lidze niemieckiej, to nie jest to najgorszy wynik. 49 bramek w Bundeslidze sprawia, że jestem czwartym najskuteczniejszym Polakiem w historii tej ligi, więc też nie jest powód do wstydu [tylko Robert Lewandowski, Jan Furtok i Andrzej Juskowiak zdobyli więcej bramek -red]. Wstydu nie ma, choć mam poczucie, że mój pobyt w Berlinie mógł się lepiej skończyć.
Hertha ściągnęła cię dwukrotnie, ale nie przebiłeś się w Berlinie. Dlaczego?
Długo się nad tym zastanawiałem i wciąż trudno mi odpowiedzieć. Byłem zawodnikiem, który bazował na technice i szybkości. A pamiętam, że trener od przygotowania fizycznego mocno dał mi w kość przed pierwszą przygodą w Berlinie. Pamiętam, jak mój kumpel powiedział, że w Arminii byłem koniem wyścigowym, a w Hercie koniem pociągowym. I coś w tym faktycznie było. Drugą kwestią była taktyka. W systemie 4-3-3 pełniłem często rolę skrzydłowego, choć przecież byłem środkowym napastnikiem.
A żałujesz niedoszłego transferu do Atletico Madryt?
Faktycznie był kiedyś taki temat. Obserwowali mnie w dwóch meczach i akurat strzeliłem wtedy trzy gole dla Widzewa. To im jednak nie wystarczyło, bo twierdzili, że jestem za mało agresywny. Odpowiedziałem lekko z przekąsem: “jeśli jestem za mało agresywny, to niech wezmą sobie tygrysa z cyrku”. A co do niedoszłych transferów, to na pewno blisko byłem przeprowadzki do St. Etienne. Problem był taki, że Francuzi nie chcieli wtedy płacić Widzewowi, a wówczas nie obowiązywało Prawo Bosmana [przed wejściem tego prawa w życie, nawet w przypadku wygaśnięcia kontraktu danego piłkarza, klub chętny na jego przejęcie musiał zapłacić ówczesnemu klubowi sumę odstępnego -red]. To były już zaawansowane rozmowy, bo nawet z moją żoną polecieliśmy do Francji. Nie żałuję jednak, że nie doszło do tamtych transferów, bo od mojego przyjazdu do Niemiec minęło 25 lat, a ja nadal tu mieszkam i wciąż czuję się tu znakomicie.
Zanim przejdziemy do tematu życia w Niemczech, chciałbym poruszyć jeszcze wątek reprezentacji Polski. W sezonie 2000/01 strzeliłeś 18 goli dla Arminii w 2. Bundeslidze, a w kolejnym sezonie dołożyłeś 20 trafień. Dwukrotnie zostałeś królem strzelców rozgrywek, a jednak selekcjoner Jerzy Engel nie dawał ci szans. Wolał naturalizować Emanuela Olisadebe z Nigerii. Jak to zniosłeś?
W ogóle mi to nie przeszkadzało, że Olisadebe dostał paszport, bo w rodzinnym domu, a później w Niemczech, nauczono mnie tolerancji. Poza tym Olisadebe był naszą największą gwiazdą i z nawiązką odpłacił się tym, co mu pomogli. Przeszkadzało mi tylko, że trener Engel dał mi zagrać jedynie 45 minut w bezbramkowym sparingu z Kamerunem. Ok, nie rozegrałem wielkiego spotkania, ale później już nie dostałem żadnej szansy. Chyba trener chciał tylko mieć argument, że przecież dał mi szansę i się nie sprawdziłem.
A dzisiaj wciąż grasz w piłkę?
Praktycznie nie. Wypadnięty dysk z niedowładem lewej stopy, który doprowadził do zakończenia mojej kariery w wieku 34 lat, jest co prawda zaleczony, ale odzywa się przy graniu w piłkę. Czasem zagram w jakimś meczu charytatywnym, ale później dochodzę do siebie przez kilka dni. Miałem już tego dość. Dziś głównie gram w tenisa i padla.
Jednak nieregularne granie w piłkę nie przeszkodziło mi przyjąć zaproszenia od Piszcza i Kuby na ich mecz pożegnalny, który odbędzie się 7 września na Signal Iduna Park w Dortmundzie. To będzie wielkie wydarzenie przy akompaniamencie ponad 80 tysięcy kibiców.
Dlaczego po karierze nie zostałeś trenerem, ani agentem?
Akurat jestem agentem, wraz z moim przyjacielem Kubą. Mamy kilku młodych piłkarzy w agencji menedżerskiej. Był też Rafał Gikiewicz, któremu załatwiłem transfer do Augsburga. Kiedyś nawet zadzwonił do mnie Hasan Salihimidzić, ówczesny dyrektor sportowy Bayernu, z którym znałem się z boisk Bundesligi. Monachijczycy chcieli Gikiego na drugiego bramkarza. To fakt, że po zakończeniu kariery zupełnie wycofałem się z piłki. Taki był mój plan. Zająłem się biznesami, by spróbować w życiu czegoś nowego.
Słyszałem, że prowadzisz kilka biznesów, m.in. w Chorwacji budujesz apartamenty na sprzedaż. Od zawsze miałeś smykałkę do interesów, czy ktoś cię wprowadził w świat biznesu?
Zaczynałem od branży gastronomicznej. Wprowadzałem do Polski niemieckie piekarnie, a teraz wraz z moim przyjacielem Robertem Kraljem mamy firmę Adria Europen Group, budującą w Chorwacji apartamenty na sprzedaż. Pomimo biznesów, którym poświęcam dużo czasu, najważniejsza jest dla mnie rodzina. Ustawiam sobie tak grafik, aby weekendy często mieć wolne i spędzać je z najbliższymi, czyli żoną i córkami.
Już jako piłkarz wiedziałem, że po zakończeniu kariery nie będę spać do 12, a potem siedział cały dzień na kanapie. I nie chodzi o to, że mając dwie córki, to byłoby trudne. Chcę po prostu dawać dobry przykład dzieciom. Nie chciałem, by córki się budziły, gdy tata spał, a potem wracały po szkole do domu, a ojciec wciąż leżał na kanapie. Myślę, że udało się pokazać dzieciom, że warto pracować i być przedsiębiorczym.
Do piłki wróciłeś w 2018 roku jako komentator i ekspert Polsatu, a dziś współpracujesz z TVP i Kanałem Sportowym.
Zadzwonił do mnie wtedy mój przyjaciel Mati Borek i jestem mu za to wdzięczny, bo to była dla mnie fajna alternatywa. Nadal byłem, i wciąż jestem, blisko piłki, ale już w nowej roli. Myślę, że kibice kupili mój styl.
Podczas ostatniego Euro zasłynąłeś emocjonalną wypowiedzią, że Lewandowski i Świderski powinni zapie….ć.
Odpaliłem się po meczu z Austrią, ale to było naturalne. Tak się wtedy czułem. Nie zrobiłem tego, by ktoś mnie polubił. W takich momentach nie kalkuluję. Nie jestem w żaden sposób zależny od Instagrama, Twittera czy TikToka. Po prostu oceniam piłkę, tak jak ją widzę. Kibice mnie kupili, bo mnie kompletnie nie interesuje, jak piłkarz jest ubrany, jaką ma fryzurę, czy co robi w wolnym czasie. Oceniam tylko i wyłącznie graczy przez pryzmat boiska.
I nie udaję eksperta od wszystkich lig świata. Zajmuje się przede wszystkim Bundesligą, Ligą Mistrzów i reprezentacją Polski. Nie robię za wielkiego znawcę ligi włoskiej czy hiszpańskiej, choć co jakiś czas obejrzę Juventus, Barcelonę czy Real. Ale przede wszystkim pod kątem przygotowania do LM.
Od twojego przyjazdu do Niemiec minęło ćwierć wieku i wciąż się tam czujesz znakomicie. Jak bardzo zmienił się ten kraj w tym czasie?
Od początku czułem się z żoną swobodnie w Niemczech, bo błyskawicznie nauczyliśmy się języka, a nie wymagaliśmy od innych, by uczyli się polskiego, ha ha. Dopiero po ośmiu latach emigracji zdecydowaliśmy, że chcemy pozostać w Niemczech. Nasze córki urodziły się w Niemczech i też się tutaj świetnie czują. Czujemy się Europejczykami i podoba nam się ta zachodnia wolność, swoboda i tolerancja. Jasne, nie jestem ślepy, wiem, że w Niemczech i kilku innych krajach sytuacja robi się trudna, ale to kwestia podejścia do problemu. Trzeba pewne rzeczy zaakceptować i się do nich dostosować, a nie tylko krytykować.
”Niemcy to wciąż świetny kraj, ale wiele się zmieniły w ostatniej dekadzie. Gdy moja córka będzie nastolatką, to prędzej pozwolę jej przebywać poza domem po 23:00 w Hiszpanii, niż w Niemczech” – powiedział ostatnio Toni Kroos. Jak to skomentujesz?
Każdy ma prawo mieć swoje zdanie i takie prawo ma również Toni Kroos, który od dawna mieszka w Hiszpanii. A co do meritum jego wypowiedzi, to przecież, jakbyś miał 12-letnią czy 13-letnią córkę, to puściłbyś ją samą po 23 w Warszawie przy Dworcu Centralnym? No przecież jej nie puścisz! Wszędzie są miejsca bezpiecznie i mniej bezpieczne. Niemcy przyjęli bardzo dużą liczbę azylantów, jednak jak polecisz do Barcelony, to też ciebie ktoś zaczepia na każdym kroku i próbuje sprzedać torebki i inne duperele, a przecież nie są to z reguły Hiszpanie. W całej Europie, w Warszawie również, są miejsca bezpieczne i te, których późną porą należy samemu unikać. I tyle. Zapewniam cię jednak, że nigdy specjalnie się jakoś nie bałem o moją córkę, gdy szła do klubu w Berlinie, albo do restauracji po 22. I dziś się to nie zmieniło. Niemcy to wciąż piękny kraj.