Batalia z własnym ciałem
Ta historia miała wyglądać zupełnie inaczej. Przed startem sezonu kadrowicz porozumiał się z Legia Warszawa. Rozgrywający miał być jedną z kluczowych postaci w stołecznym klubie i stanowić o sile polskiej rotacji trenera Wojciecha Kamińskiego. Tak się jednak nie stało. Schenk nie przeszedł testów medycznych i kontrakt z Legią został anulowany. 10 lipca ubiegłego roku zawodnik sam poinformował w mediach społecznościowych, że od jakiegoś czasu trwa jego walka z poważną i rzadką chorobą autoimmunologiczną: zespołem Guillaina-Barrégo, który może prowadzić nawet do trwałego niedowładu mięśni i kończyn.
– To już dwa tygodnie, odkąd zacząłem toczyć batalię z własnym ciałem i układem nerwowym. W cztery dni zjazd sił i drętwienie całego ciała. W cztery dni od bohatera do człowieka przykutego do łóżka – pisał wtedy w mediach społecznościowych. – Obiecuję, że jeszcze mnie na boisku zobaczycie – dodał kilka godzin później.
Kręta droga do Sopotu
Schenk wylądował w szpitalu i znalazł się pewnie w najtrudniejszym momencie swojego życia. Koszykówka zeszła na dalszy plan. Rozgrywający nie porzucił jednak marzeń o powrocie. Wręcz przeciwnie, nieco ponad miesiąc po diagnozie był już z powrotem na parkiecie. Przygoda z Legią skończyła się, zanim jeszcze tak naprawdę się zaczęła. Pomoc zaoferował Igor Milicić – selekcjoner kadry – który wraz z przedstawicielami Basket Napoli zaprosił Schenka do Włoch na treningi. Po powrocie do Polski rozgrywający porozumiał się natomiast z Anwilem Włocławek w sprawie krótkoterminowej umowy na dwa miesiące.
Ale i tam Schenk nie zagrzał miejsca zbyt długo. Kręta była więc jego droga do Sopotu – ostatecznie to właśnie tam wylądował w listopadzie ubiegłego roku. Był to dla niego powrót do miejsca, gdzie z powodzeniem grał w drużynach juniorskich. – Wiem, że mamy potencjał, aby pokonać każdy zespół w lidze. Mam nadzieję, że dam Treflowi zwycięstwa – mówił po dołączeniu do drużyny. W momencie podpisywania kontraktu sopocki zespół był na dziewiątym miejscu w tabeli Orlen Basket Ligi z trzema zwycięstwami po siedmiu kolejkach. Schenk szybko odnalazł się w nowym-starym miejscu.
Przebudzenie szarych myszek
Sopocianie zakończyli sezon zasadniczy jako drugi zespół w tabeli, a rozgrywający ze średnią 11,9 punktów na mecz był najlepszym strzelcem drużyny ex aequo z Aaronem Bestem. Dobrą robotę wykonywali też m.in. Jarosław Zyskowski, Geoffrey Groselle czy Andy Van Vliet, a Trefl po raz pierwszy od lat przystępował do fazy play-off jako jeden z kandydatów do mistrzostwa. Gdy z rywalizacji niespodziewanie już w pierwszej rundzie odpadł Anwil – czyli najlepsza ekipa fazy zasadniczej – to Sopocianie stanęli przed szansą na swój największy sukces od 2008 roku.
W wielkim finale Trefl spotkał obrońcę tytułu. Wydawało się, że King Szczecin jest na dobrej drodze, by zdobyć drugie z rzędu mistrzostwo. Po czterech spotkaniach to szczecińska ekipa prowadziła 3-1 w serii do czterech zwycięstw. Sopocianie potrzebowali impulsu. Pomogło długie spotkanie zawodników z trenerem Żanem Tabakiem po porażce w czwartym meczu. Pomogły też słowa Schenka o “szarych myszkach”, jak to określił swoją drużynę po tamtym spotkaniu. Trefl się przebudził i wygrał u siebie, a potem także rozgromił przeciwnika na wyjeździe w Szczecinie, doprowadzając w ten sposób do decydującego meczu numer siedem.
Schenk z nagrodą MVP
W dziejach polskiej ligi jeszcze nie zdarzyło się, by mistrzem został ten, kto w finale przegrywał 1-3. W niedzielę sopocki klub przed własną publicznością w ERGO ARENIE napisał więc piękny i historyczny rozdział. Schenk w decydującym meczu zapisał na konto osiem punktów, osiem asyst i pięć zbiórek. Nie był to ani jego najlepszy występ, ani też najlepszy mecz Trefla, ale do zwycięstwa wystarczyło. Rozgrywający w siedmiu spotkaniach notował średnio 15,8 punktu i 4,5 asyst na mecz i to w jego ręce zasłużenie trafiła statuetka MVP dla najlepszego gracza finałów.
– Moja historia jest najlepszym przykładem tego, jak ważne w życiu jest to, by nie tracić wiary. Wiara jest najważniejsza, ona może przenosić góry – mówił po wygranej bohater Trefla w wywiadzie dla Polsatu. Trudno odmówić mu racji, szczególnie że słowa te można odnieść nie tylko do jego osoby i walki z chorobą, ale też do Trefla, który mimo trudnej sytuacji w finałach nie poddał się, nie stracił wiary w sukces i dokonał historycznego wyczynu. I to nie tylko na skalę polskiej ligi, bo choćby w finałach NBA taki powrót – z 1-3 na 4-3 – wydarzył się do tej pory tylko raz.