Karina Kozłowska to utalentowana łuczniczka z Mińska. W 2019 roku została wicemistrzynią igrzysk europejskich, a dwa lata później w barwach Białorusi zajęła drużynowo czwarte miejsce na igrzyskach w Tokio. Rok później musiała jednak opuścić ojczyznę. Kozłowska protestowała przeciwko Alaksandrowi Łukaszence i białoruskiej władzy, a to tylko przysporzyło jej problemów. Uciekła więc do Polski, skąd pochodzili jej przodkowie.
– Gdy podjęłam decyzję o ucieczce, nie powiedziałam nikomu, bo spodziewałam się, że informacja może trafić do służb. Po przekroczeniu granicy napisałam do mojej trenerki, z którą współpracowałam dziewięć lat. Ufałam jej, ale zachowałam ostrożność. I dobrze. Od razu zadzwoniła do ministerstwa, że uciekam, bo myślała, że jeszcze nie przekroczyłam granicy. Gdybym powiedziała jej wcześniej, na pewno strażnicy by mnie zatrzymali – wspomina Białorusinka na łamach “Przeglądu Sportowego“.
Olimpijka skończyła w Żabce
Dziś ma nie tylko obywatelstwo polskie, ale także tytuł mistrzyni Polski. To jednak nie znaczy, że nie ma problemów finansowych. Za wygraną w MP otrzymała zaledwie 1500 złotych.
– W mistrzostwach Polski wystartowałam bez treningów i sama się zastanawiam, jakim cudem wygrałam, bo rywalki dobrze strzelały. Teraz już trenuję prawie codziennie, ale muszę to łączyć z pracą na kasie w Żabce i studiami anglistyki, bo chcę być tłumaczem. (…) Zostawiam sobie te 1500 zł, bo się przydadzą. Może kupię za nie coś do łuku. Zresztą mój łuk nie jest już nowy, bo ma pięć lat, a w teorii powinno się go zmieniać co rok czy dwa – powiedziała Kozłowska.