Antoni Partum: Kiedy ostatnio grałeś w piłkę?
Marcin Żewłakow: Od kilku lat już praktycznie nie gram. Straciłem trochę pasji do futbolu. Oczywiście, czasem zagrałem w jakiejś towarzyskiej gierce, ale później nigdy nie rozbudziło to już we mnie ochoty, by regularnie grać. Ale co tu się dziwić, skoro raz zagrałem, a później od razu coś mnie zakłuło, coś przeskoczyło w kolanie i pojawiał się grymas bólu. Jeśli nie trenujesz regularnie, to nie da się wstać z fotelu i zagrać na dużym boisku. Odpuściłem piłkę, głównie przez dokuczające urazy.
Co ci w takim razie zapewnia adrenalinę, którą dawało kiedyś boisko?
– Trzy lata temu zagrałem padla i to mnie całkowicie pochłonęło. Czasem też pobiegam wokół domu, czy wsiądę na rower, ale numerem jeden stał się padel. Dwa, trzy razy w tygodniu spotkasz mnie na korcie. Padel zapewnia mi rywalizację, a zarazem daje satysfakcję, gdy czuję progres. A czasami poczucie niedosytu, które zmusza do jeszcze większej pracy nad sobą. Ważny jest też aspekt towarzyski, który daje mi namiastkę piłkarskiej szatni.
I jak ci idzie w padla?
– Nawet udało mi się z Tomkiem Kłosem wygrać zawody, które organizował Tomek Smokowski. Nie byliśmy wtedy najlepszą parą pod względem techniki czy kultury gry. Natomiast mentalność, którą wyrobiła w nas piłka, pomogła nam przetrwać trudne momenty. I tym właśnie tłumaczę naszą wygraną.
Czemu po karierze nie zostałeś trenerem?
– Miałem dosyć trochę tego życia w stylu: hotel, autokar, wyjazd na drugi koniec Polski i tak w kółko. Zastanawiałem się przez moment, czy jeśli zostanę trenerem, to nie przedłużę sobie karierę, ale z drugiej strony już naprawdę bardzo chciałem regularnie budzić się we własnym domu. Chciałem mieć wreszcie wolne weekendy, czy po prostu swobodę, żeby pójść do restauracji lub do kina, a nawet obejrzeć film z rodziną na kanapie.
A rola dyrektora sportowego? Mimo wszystko nie ma chyba aż tylu obowiązków, co trener i piłkarz…
– Nigdy nie została mi zaproponowana. To znaczy raz dostałem propozycję od Arki, ale wtedy akurat czułem, że do tamtego klubu powinien iść ktoś, kto lepiej zna specyfikę Arki.
A jednak kilka lat temu miałeś pewien epizod w Niecieczy. Na czym polegała konkretnie twoja rola?
– Byłem doradcą zarządu. Przychodziłem z pewnymi pomysłami, ewentualnie mogłem troszeczkę skorygować czy koordynować pomysły innych. Problem w tym, że podjąłem tę pracę, gdy akurat moja mama chorowała. Miałem później poczucie, że nie powinienem pracować w tak trudnym okresie, tylko powinienem być częściej w domu. Dlatego po pierwszym sezonie zrezygnowałem i podziękowałem Niecieczy. Może gdyby się pojawiła jakaś oferta w przyszłości, to bym się zastanowił? Choć nie jestem pewien, czy taka osoba nie powinna być na co dzień w środowisku, a nie wchodzić z doskoku. Poza tym dobrze mi teraz w mediach, w TVP i Kanale Sportowym.
W mediach jesteś już od dekady. Komu to właściwie zawdzięczasz?
– Pierwszą osobą, którą mnie tak trochę namaściła, a przynajmniej otworzyła mnie na taki pomysł, był Andrzej Janisz. Rozmawiałem z nim tuż przed mundialem w Korei i nagle powiedział, że po karierze mógłbym spróbować pracy w mediach. Zrobiło mi się bardzo miło, aczkolwiek pomyślałem, że to było wyróżnienie trochę na wyrost. A że ostatecznie wylądowałem kilka razy w studiu jeszcze jako aktywny piłkarz, to miałem płynne przejście po karierze. Tamte drzwi otworzył z kolei Włodzimierz Szaranowicz. To on dał mi szansę dołączenia do TVP Sport i relacjonowania dużych wydarzeń. Trzeba podkreślić, że od razu zostałem wrzucony na głęboką wodę, bo komentowałem duże mecze. To mnie mocno dowartościowało. Co prawda czułem czasami, że być może niektóre wydarzenia są za duże na moje doświadczenie, ale piłka mnie nauczyła, że nie wolno uciekać z meczu jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. Wiadomo, że później był też okres, zwłaszcza gdy rozwijał się internet, w którym musiałem zmierzyć się z krytyką.
Do wątki krytyki jeszcze wrócimy. A kto najwięcej ciebie nauczył w telewizji?
– Miałem szczęście, że spotkałem na swojej drodze Dariusza Szpakowskiego, Jacka Laskowskiego, Maćka Iwańskiego czy później Mateusza Borka.
Czego konkretnie cię nauczyli?
– Dariusz pokazał, kiedy powinno się mówić, a kiedy trzeba zawiesić głos, żeby głównemu komentatorowi nie przeszkodzić w narracji. Uczył też, by nie zagadywać bramek. Z kolei Jacek Laskowski pokazywał, jak najlepiej żonglować ciekawostkami, żeby nie ujawniać od razu całej swojej wiedzy, tylko czekać na odpowiedni moment. Jacek przykuwał też dużą uwagę do wstępów i podsumowań po ostatnim gwizdku. U Maćka Iwańskiego najbardziej imponowało mi jego bogate słownictwo oraz świetna dykcja. Jest doskonały pod względem technicznym. Z kolei Mati Borek uczył tym wszystkim żonglować. Mati świetnie prowadzi narracje, łącząc opis meczu, ciekawostki i przewidywanie boiskowych sytuacji. Od każdego starałem się wziąć coś dla siebie.
Przez lata uchodziłeś za grzecznego eksperta, momentami wręcz zbyt grzecznego. Mam wrażenie, że od kiedy jesteś w Kanale Sportowym, to częściej pozwalasz sobie na żarty czy lekką szyderkę.
– Być może atmosfera programów w KS sprawia, że na więcej sobie pozwalam? Wiem, że nigdy nie chciałem być na siłę opiniotwórczy i nigdy drastycznie nie wartościowałem. Dla mnie piłkarz ma ”nieudane zagranie”, a nie ”beznadziejne”. Są pewni ci, którzy jak Tomek Hajto czy Wojtek Kowalczyk, bardziej dosadnie nazywają pewne rzeczy, ale to nie mój styl. Nigdy nie chciałem też obrazić żadnego piłkarza. Zawsze kieruję się szacunkiem do drugiej osoby. Staram się tylko po prostu pomagać widzowi odczytywać i interpretować pewne rzeczy na boisku. Wiem jednak, że wciąż sam muszę się uczyć, żeby jeszcze lepiej i zwięźlej formułować swoje myśli oraz nadążać nad zmieniającym się językiem. Choć 10 lat temu było mniej fachowych czy statystycznych określeń niż teraz, to nadal uważam, że komentowanie meczów nie powinno być tylko tajemną wiedzą czy szyfrem dla wybrańców.
Być może niedługo skomentujesz występ twojego bratanka, Jakuba, który ma już za sobą debiut w Legii.
– Debiut Kuby był dla mnie momentem refleksji. Nie ukrywam, że zobaczyłem w nim trochę siebie samego. Wróciłem do tych emocji, które mi towarzyszyły, gdy spełniałem swoje marzenia boiskowe. Gdyby Kuba strzelił gola w debiucie, to miałby złoty dzień, a tak po prostu ma taką czerwoną kartkę w kalendarzu, od którego zaczyna się kariera. Na razie ta przez małe „k”.
„Na ten moment to jeszcze nie jest w ogóle pewne, że Kuba zostanie piłkarzem” – powiedział mi twój brat Michał. Zwykła kurtuazja, czy trzeźwa ocena sytuacji?
– Trzeba zapytać Michała, jaką konkretnie ma definicję ”piłkarza”, ale nie zapominajmy, że Michał ma na koncie 102 mecze w kadrze, więc jego punkty odniesienia mogą być wyższe, niż u niektórych. Pewnie mu chodziło o to, by Kuba zanotował jakąś ciągłość gry przez kilka sezonów na niezłym poziomie. Kuba na pewno otrzyma od Michała wielkie wsparcie. Nawet nie chodzi mi o boiskowe wskazówki, co ma zrobić w danej sytuacji, a o to, że Michał będzie go bardziej instruował, jak ułożyć sobie pewne rzeczy w głowie, czy radzić z presją. Wydaje mi się więc, że Michał tym zdaniem nie chciał po prostu zapeszyć.
A ty gdzie widzisz sufit Kuby?
– Nie myślę o suficie. Na razie zastanawiam się, jak wysoko może się odbić od podłogi. Dziś przede wszystkim życzę Kubie, żeby w tym sezonie mógł wystąpić z 10-15 razy w Legii, abyśmy później mogli na podstawie tych kilkunastu występów powiedzieć o nim coś więcej. Na co go naprawdę stać.
A twój syn też gra?
– Gra. Ma 23 lata i występuje w Unii Warszawa [piąta liga – red]. Początkowo próbował materii wujka i grał na obronie, a ostatnio – tak jak tata – szuka szczęścia pod bramką rywali.
Chciałbym podpytać o twojego brata. W przeszłości często ratowałeś mu skórę. A to jeszcze w szkole zdawałeś za niego egzaminy ze ścisłych przedmiotów, a to później – już jako doświadczony piłkarz – udawałeś, że to ciebie przyłapali cypryjscy dziennikarze na imprezowaniu, a nie jego. Trochę przyjąłeś na klatę za brata bliźniaka, co?
– Śmieję się, że jeśli chodzi o braci Żewłakowów, to podział jest prosty. Jeśli są jakieś złe konsekwencje, to zawsze wpływają na mnie, bez względu na to, czy coś przeskrobał Michał, czy ja. A jak są korzyści lub spada na nas splendor, to niezależenie kto na to zasłużył, to Michał jest tym szczęśliwcem, że w obu przypadkach wszystko układa się pod niego.
A sytuacja, w której Michał miał samochodową kolizję, będąc pod wpływem. Mocno oberwałeś rykoszetem?
– Pojawiały się różne zaczepki w internecie w moim kierunku, ale na żywo nie miałem żadnych nieprzyjemności. Czasami ludzie nas mylili. Komentowali np. coś pod programem, w którem występowałem, a po chwili, ktoś ich prostował, że w studiu siedzi Marcin, a nie Michał. Też nigdy nie chciałem się zbytnio wdawać w takie dyskusje, bo i tak stalibyśmy na przegranej pozycji. To sytuacja, która nigdy nie powinna mieć miejsca. Michał musiał przeprosić, przyjąć karę z pokorą i po prostu trochę odczekać i wierzyć, że z biegiem czasu temat się nieco wyciszy, choć nie wiem, czy kiedyś to się faktycznie do końca wyciszy.
To klasyczne pytanie, ale muszę je zadać. Strzeliłeś gola na mundialu, trafiłeś też w Lidze Mistrzów, czy czujesz się spełnionym piłkarzem?
– Chyba tak. Zawsze pojawia się myśl, czy można było zrobić troszkę więcej, ale wydaje mi się, że nie mogę mieć do siebie większych pretensji. Mundial i Liga Mistrzów to była piękna sprawa, ale żałuję tylko, że w lidze belgijskiej nie udało mi się dobić do stu goli, tylko zatrzymałem się na 94. Albo że nigdy nie zostałem królem strzelców. Odczuwam też niedosyt związany z moim epizodem w Metz.
Ale w Belgii trochę pograłeś i mistrzostwo Cypru zdobyłeś.
– Na dzisiejszych kadrowiczach moje osiągnięcia nie robią pewnie wielkiego wrażenia, ale w tamtych czasach rozegrać 8-9 lat zagranicą, było jednak jakimś osiągnięciem. Cieszę się, że na starość został też mistrzem Cypru. Myślałem, że to będzie takie miękkie lądowanie na koniec kariery, a przeżyłem przygodę życia, zdobywając mistrzostwo, czy strzelając gola Chelsea w LM. Następnym Polakiem, który strzelił gola w LM był… Robert Lewandowski!
Twój ulubiony moment kariery?
– Nie umiem wybrać jednego. Pierwszym szczególnym momentem był gol przypieczętowujący wygraną 3:0 z Norwegią, bo miałem swój wkład w historyczny awans na mundial. Bramka w LM też była wyjątkowa. Ale na pewno zawsze będę wspominał sezon w Excelsior Mouscron, gdy broniliśmy się przed spadkiem i w przedostatniej kolejce sezonu, w meczu z bezpośrednim rywalem w walce o utrzymanie – RAEC Mons, zdobyłem dwie bramki i wygraliśmy 2:0. To było coś wyjątkowo pięknego! Utrzymałem klub, któremu chyba najwięcej zawdzięczam.
Jakbyś miał młodszemu kibicowi scharakteryzować siebie, jakim byłeś typem napastnika, to co byś powiedział? Przypominasz może jakiegoś aktualnego napastnika polskiej kadry?
– Hmmm… Może Adam Buksa?
Właśnie się zastanawiałem, czy bardziej Buksa czy Świderski.
– Też byłem ruchliwym napastnikiem, a jednak ”Świder” wydaje mi się bardziej niekonwencjonalny w rozegraniu, natomiast ja miałem więcej schematów. Byłem też chyba trochę mocniejszy fizycznie od Karola. Moja specyfika gry była bliżej Buksy. Dobrze czułem się w powietrzu i potrafiłem grać głową oraz walczyć z obrońcami.
Niedawno w FootTrucku wspomniałeś, że jak trafiłeś do ligi belgijskiej, to jeszcze z czasów Polonii Warszawa miałeś zakodowane, że musisz także ciężko harować w obronie. Myślałem, że napastnik jako pierwszy obrońca, to jednak bardziej wymysł nowoczesnej piłki. Czyżby… Ekstraklasa była pionierem w tej materii?
– Haha, nie do końca! Nie zapominaj, że w polskiej piłce była fala, a młody zawodnik funkcjonował trochę na zasadzie „przynieś, podaj, pozamiataj”. Gdy jako młody wchodziłem na boisko, to przede wszystkim miałem odebrać piłkę i szybko odegrać ją do środkowych pomocników, by to oni nadali ton drużynie. I potem trochę mi to gdzieś zostało w tyle głowy. Napastnicy nie mieli wielkiej swobody na improwizacje czy indywidualne akcje. Ciążyła na nas presja starszych kolegów, wkładana do głowy krzykiem. Trenerzy też byli bardziej surowi. Nie było podziału, że na jedną negatywną rzecz, trzeba powiedzieć też coś pozytywnego. W drużynie było trochę jak w wojsku. Trener mógł przypominać ostrego dowódcę, który robił ci ”suszarkę sir Alexa Fergusona”.
Czy na przełomie wieków surowi trenerzy byli jedyną skuteczną taktyką?
– Podnoszenie stresu u zawodników, jednych hartuje, innych blokuje. Nie ma jednej uniwersalnej metody na całą drużynę. Dobry trener powinien rozpoznać charakter zawodnika i próbować trafić do niego odpowiednią ścieżką. Wiedzieć, kiedy może sobie pozwolić na traktowanie gracza po żołniersku, a kiedy po partnersku. Ale wracając do wątku o charakterystyce napastników, to miałem szczęście, że na początku mojej belgijskiej przygody strzeliłem kilka goli i mogłem poczuć się swobodniej. W Belgii nikt już na mnie nie krzyczał.
Na swej drodze spotkałeś wielu dobrych obrońców, np. Johna Terry’ego. Jak go zapamiętałeś?
– Świetny piłkarz i wielka osobowość. Choć nie był z niego taki ”król lew” jak z Didiera Drogby. Patrzyłeś na Drogbę i już wiedziałeś, że to absolutny numer jeden. Napastnik kompletny. Był przebojowy, techniczny, szybki, silny, ale miał też polot. Czułeś, że jest prawdziwym liderem. A przy tym widać było uśmiech na jego twarzy. A gdy znikał ten uśmiech, to tylko znaczyło, że zaraz będziesz miał kłopoty.
– Wracając jednak do Terry’ego, to był twardy obrońca. Charakterniak, ale nie “bydlak”. Grał ostro i zdecydowanie, ale nie chciał ci zrobić krzywdy. Miał też w sobie coś z dżentelmena. Nie lekceważył nas, że byliśmy jakimś cypryjskim zespołem, który przyjechał zebrać oklep. No i pamiętam, że poprosiłem go o koszulkę w trakcie meczu, ale zszedłem przed ostatnim gwizdkiem. Byłem już pogodzony z tym, że o mnie zapomni i wręczy komuś innemu, a jednak pamiętał i wręczył mi ją w tunelu. Wtedy poczułem, że to wielki piłkarz, ale i duża postać poza murawą.
A którzy inni stoperzy zapadli ci w pamięć? Może Jaap Stam z meczu z Holandią?
– Oj, tak. Kawał byka. Mierzył ponad 190 cm, był niezwykle silny, twardy i nieustępliwy. Nie dziwię się, że grał w Milanie czy Manchesterze United. Nie zapomnę też francuskich obrońców. Laurent Blanc, Marcel Desailly czy Lillian Thuram. Wtedy, w 2000 roku na Stade de France, zrozumiałem, czym jest wielka piłka. Nawet była taka sytuacja, że wszedłem w pojedynek z Desaillym i udało mi się go przewrócić. Popatrzył się na mnie spod łba, więc po francusku go przeprosiłem, by nieco załagodzić sytuację, a on odpowiedział, że ”nic się nie stało, tak trzeba grać”. To mnie bardzo pokrzepiło. Że możemy walczyć z całych sił, ale jednak jest to tylko sportowa rywalizacja.
A Lilian Thuram?
– To był obrońca nie do przestawienia. Nie dało rady z nim wygrać pojedynku siłowego, choć wcale nie był wielkiej postury. Takie uczucie, że nie ważne, jak się starasz, ale nie wygrasz pojedynku siłowego, poczułem później także w Belgii z Vincentem Kompanym. Thuram i Kompany mogliby robić za przęsła w moście, bo byli nie do ruszenia. Mógłbyś wjechać w nich ciężarówką, a i tak ich nie ruszysz o centymetr. Wielcy piłkarze. Tym bardziej że przy tym wszystkim potrafili grać piłką.
A z tamtej LM z sezonu 2009/10 kogo jeszcze zapamiętałeś szczególnie?
– Graliśmy z Atletico Madryt i zapamiętałem ich czeskiego obrońcę Tomasa Ujfalusiego. Pokazał swój słowiański charakter. Nie odpuszczał na centymetr i widać było w nim ogromną wolę walki. W tamtej ekipie największe wrażenie zrobili jednak napastnicy Sergio Aguero i Diego Forlan, a w szczególności Urugwajczyk. Podziwiałem go z przyjemnością. On potrafił zrobić różnicę, stojąc w miejscu. Genialny piłkarz. Mógłby grać na bosaka, a i tak byłby najlepszy – taki talent i taka inteligencja boiskowa. Oba mecze z Atletico zremisowaliśmy (0:0 i 1:1:), więc też się od razu milej wspomina. Zresztą Chelsea też zatrzymaliśmy w Londynie (2:2).
Zwiedziłeś kilka krajów. Gdzie się czułeś najlepiej?
– Zdecydowanie w Belgii. Pamiętaj, że w Mouscron urodziły się moje dzieci, więc mam wielki sentyment do tego miejsca. Poza tym tam dojrzałem piłkarsko i stałem się dostrzeżonym napastnikiem. Cypr wskazałbym pewnie jako drugie miejsce. A gdy miałem epizod we francuskim Metz, to mieszkałem w Luksemburgu przy granicy z Francją, jednak tam mieszkałem w bardzo małej i spokojnej miejscowości. Mi to jakoś nie przeszkadzało, ale nie wiem, jak mojej żonie i dzieciom. To był taki odpowiednik polskiego Ciechocinka. Niestety nie miałem najlepszych wspomnień z Metz. To jedyny moment w mojej karierze, który gdybym mógł odwinąć i przeżyć jeszcze raz, to poprowadziłbym swoją karierę pewnie inaczej. O ile Ligue 1 wydawała się odpowiednią ligą, o tyle Metz było klubem balansującym na granicy pierwszej i drugiej ligi. I chyba nie był to po prostu dobry pomysł.
To na koniec: chciałbym cię spytać, jak na rozmowie korporacyjnej, gdzie się pan widzi za pięć lat?
– Warszawa jest tym miejscem na Ziemi, w którym nie odczuwam tęsknoty za żadnym innym miejscem. Podoba mi się, że mam jeden adres, jeden numer telefonu, jedno konto bankowe i dzieci, które się zdążyły przyzwyczaić do stolicy. A z drugiej strony, im jestem starszy, tym bardziej rozumiem tych, którym doskwiera natłok miasta i tych wszystkich bodźców, że wyjeżdżają z miasta, by poszukać zieleni. I ostatnio też mnie naszła taka myśl, że może kiedyś ucieknę w te spokojniejsze miejsca?