LOS WZIĘTY W SWOJE RĘCE
W ostatnich miesiącach nie mieliśmy zbyt wielu powodów do dumy. Przede wszystkim Polska nie dawała ich w postaci wyników osiąganych w eliminacjach, a tak poza tym radości nie dostarczała ich postawa. Niby mieliśmy w składzie i piłkarzy technicznych, i takich którzy potrafili po prostu uprzykrzać grę rywalom, ale na boisku to wszystko zanikało. W meczach towarzyskich z Ukrainą i Turcją pojawiły się jednak oznaki nieco ambitniejszej gry – nagle okazało się, że Bartosz Salamon jest w stanie pognać za napastnikiem i skasować go w kole środkowym, Kuba Kiwior jest gotów uprzykrzać życie napastnikom, a Nicola Zalewski czuję się jak najlepszy piłkarz świata, zakładając “dziurki”, dryblując i łamiąc schemat w bocznym sektorze.
Mecz z Holendrami nie był pewnie perfekcyjny. Przy pierwszym golu lepiej mogli zachować się zawodnicy z drugiej linii, przy drugim przytomniej interweniować Salamon. Można jednak odnieść wrażenie, że mimo porażki biało-czerwoni kibice zaczęli odczuwać dumę. To w końcu nie była drużyna tworząca rozpaczliwe zasieki wokół własnego pola karnego i unikająca brania losu we własne ręce. Piłkarze Ronalda Koemana prowadzili rzecz jasna grę, częściej mieli piłkę przy nodze i wygrali ten mecz zasłużenie – ale w końcu można było czuć dumę z tego, jak zagrali kadrowicze.
NIEOCZYWISTE FILARY
Nieoczywistych bohaterów tego meczu było kilku, a jednym z nich – Taras Romanczuk. Może i piłkarz Jagielllonii nie jest najsprawniej grającym piłką defensywnym pomocnikiem na świecie, może też ma pewne braki szybkościowe. Nie sposób odmówić mu jednak boiskowej inteligencji, umiejętności ustawiania się i czytania gry. Jego obecność w wyjściowej jedenastce kosztem Bartosza Slisza była zdumiewająca, ale 32-latek zdecydowanie udźwignął wymagające zadanie powierzone mu przez selekcjonera.
Długo też można było długo chwalić Bartka Salamona. Wprawdzie przy bramce na 1:1 piłka trąciła jego nogę, ale trudno winić kogoś, kto po prostu stał się ofiarą rykoszetu. Obrońca Lecha w wielu sytuacjach zachowywał się jednak znakomicie, skutecznie grając na wyprzedzenie, agresją dominując rywali i w zdecydowany sposób czyszcząc polskie pole karne po niebezpiecznych dośrodkowaniach rywala. W końcówce uciekł mu jednak Wout Weghorst, co będzie w oczywisty sposób rzutowało na recenzję występu defensora.
ZASIANY OPTYMIZM
Pewnie że są trenerzy którzy ten mecz rozegraliby lepiej – dobraliby skuteczniejszą taktykę, przeprowadziliby efektywniejsze zmiany, osiągneliby lepszy wynik. Nie można jednak Michałowi Probierzowi odebrać tego, iż w końcu pokazał nam biało-czerwonych pozbawionych strachu i tchórzostwa. Podobnie jak w sparingu z Turcją – nawet jeżeli rywal atakował i momentami wręcz tłamsił, Polacy wciąż mieli z tyłu głowy złośliwą chęć odgryzienia się i kąsania. Nawet w samej drugiej połowie mieliśmy więc kilka okazji do tego, by zdobyć drugą bramkę.
Czy więc starcie z Holandią powinno być katalizatorem optymizmu przed kolejnymi spotkaniami? Klasa rywali pewnie trochę ten optymizm ogranicza, ale jednak – znając zwłaszcza punkt odniesienia, który stanowiło mecze za kadencji Fernando Santosa – trudno nie czuć satysfakcji. Spotkanie toczone na styku, kwaśne miny Holendrów, wynik długo pozwalający wierzyć w zgarnięcie choćby punktu – jeśli na czymś opierać optymizm przed Austrią, to właśnie na tym.
ODZYSKANA ODWAGA
Cała narracja może brzmieć, jak gdybyśmy byli jakimś San Marino, które celebruje w szalony sposób każdego strzelonego gola. W kontekście porażki z Oranje warto jednak zdać sobie sprawę z tego, gdzie – mimo obecności w składzie piłkarzy Barcelony, Juventusu czy Napoli – byliśmy. Przecież dopiero co zebraliśmy po głowie od Mołdawii, wybłagaliśmy zwycięstwo z Wyspami Owczymi i w pełni zasłużenie przegraliśmy z Albanią.
Porażka – zwłaszcza skromna i po wyrównanym spotkaniu – z Holandią musi więc budzić choćby cień radości. To jednak duża przyjemność zobaczyć wyjściową jedenastkę z wkomponowaną duża liczbą piłkarzy kreatywnych, a na boisku już zespół, który – nawet gdy jest tłamszony – chce się odgryźć. Strzelić gola, stworzyć sprawną akcję, napsuć trochę krwi. I nawet jeśli to ostatecznie nie da awansu z grupy, to może dać poczucie dumy i odzyskanej godności – tak obcej polskiemu kibicowi.
DAWNO NIE BYŁO TAK POZYTYWNIE
To jest uczucie, którego już bardzo dawno nie doświadczyliśmy. Nawet jeżeli Polska przegrała ważny mecz, w końcu dumnie można wypiąć klatkę piersiową.