Liverpool pogrążony w serii porażek
Wydawało się, że wchodząc w sezon 2025/26 jako mistrz Anglii, Liverpool będzie tylko kontynuował imponującą ścieżkę, mimo wkraczania w trudniejszy rok – tak w końcu należy rozumieć konieczność obrony tytułu. Świadczyła o tym spora stabilizacja w klubie, ale przede wszystkim wielomilionowe transfery. Dość powiedzieć, że tak astronomicznej kwoty na wzmocnienia (483 mln euro) nie wydał nikt w Europie.
Wbrew wszelkim oczekiwaniom i początkowi sezonu (seria siedmiu zwycięstw z rzędu), w kolejnych tygodniach w szeregach The Reds nastąpiła istna zapaść. W siedmiu następnych meczach Liverpool poniósł aż sześć porażek, przełamując tę czarną serię jedynie efektownym ograniem Eintrachtu w Lidze Mistrzów (5:1).
Biorąc natomiast jedynie krajowe podwórko, podopieczni Arne Slota pięć razy z rzędu schodzili z boiska jako przegrani. Aby unaocznić sobie skalę tej zapaści, wystarczy wspomnieć, że zdarzyło się to Liverpoolowi po raz pierwszy od… ponad 72 lat. I tu pojawia się pytanie – jak bardzo tragiczne informacje spoza boiska mogły odcisnąć piętno na tym, co The Reds prezentują na murawie?
Trzy ciosy w krótkim odstępie czasu
Pierwszy cios z perspektywy całego środowiska związanego z mistrzem Anglii nastąpił 3 lipca, kiedy to Diogo Jota i jego brat, Andre zginęli w wypadku samochodowym w Hiszpanii. Portugalczyk nie był postacią drugoplanową – był kluczowym i skutecznym napastnikiem, nierzadko przesądzającym o losach meczów. Do tragedii doszło zaledwie dwa tygodnie po tym, jak Jota wziął ślub – trudno było wyobrazić sobie bardziej dobijające okoliczności jego śmierci.
Nie był to ostatni wewnątrzklubowy cios. 20 września klub poinformował o nagłej śmierci Matta Bearda, byłego menedżera kobiecej drużyny Liverpoolu, który zmarł w wieku zaledwie 47 lat. Dochodzenie koronerskie wykazało, że był to efekt samobójstwa, co do środowiska klubowego wprowadziło zupełnie inny, bardziej złożony wymiar traumy. Beard był bowiem niezwykle szanowanym i uwielbianym przez każdego w klubie człowiekiem.
26 października nadeszła kolejna fatalna wiadomość – w wieku 64 lat po nierównej walce z nowotworem zmarł Jose Manuel Ochotorena, były trener bramkarzy The Reds. Choć nie pracował już w klubie, jego postać była nierozerwalnie związana z erą wielkich triumfów, w tym ikonicznego zwycięstwa w Lidze Mistrzów w 2005 roku i Pucharze Anglii w 2006 roku.
Kluczowym problemem nie była pojedyncza tragedia, lecz seria trzech odrębnych, druzgocących strat. To wywołało w klubie stan „skumulowanej żałoby”, w którym zawodnicy i personel nie mieli czasu ani psychologicznej przestrzeni na przepracowanie jednego ciosu, zanim nadszedł kolejny. Taki stan permanentnej żałoby jest znacznie bardziej wyniszczający niż pojedyncze, traumatyczne wydarzenie.
Emocjonalne wywiady van Dijka
Tak fatalny splot zdarzeń skłania ku refleksji – czy i w jakim stopniu śmierć osób tak blisko związanych z klubem może wpłynąć na postawę pierwszej drużyny. Jest to sytuacja o tyle niecodzienna i wręcz niespotykana, że niemożliwym jest znalezienie odpowiedzi na to pytanie. Ale pewne wnioski do „analizy” nadał Virgil van Dijk.
W kilku pomeczowych wywiadach, już podczas fatalnej serii wyników podopiecznych Arne Slota, kapitan Liverpoolu wielokrotnie starał się tonować zewnętrzne oczekiwania, jednocześnie subtelnie sygnalizując wewnętrzną walkę zespołu. Jego apel, by „trzymać się razem, bez względu na wszystko” i zaakceptować „presję, analizę i krytykę”, był próbą osłonięcia wrażliwej i zranionej grupy.
Najważniejszym gestem było jednak zwołanie spotkania wyłącznie dla zawodników po porażce z Manchesterem United. Jak sam podkreślił, nie było to „spotkanie kryzysowe” dotyczące taktyki, lecz próba uzdrowienia atmosfery w szatni. „Chciałem powiedzieć kilka rzeczy” – przyznał, dodając, że po rozmowie nastroje się poprawiły.
Wyjaśnienie, nie wymówka
Bezprecedensowa kaskada tragedii stworzyła w klubie atmosferę skumulowanej żałoby i emocjonalnego wyczerpania, która fundamentalnie podważyła zdolność drużyny do funkcjonowania na elitarnym poziomie. Nie możemy przecież zapominać, że piłkarze, sztab szkoleniowy, ale i każdy inny członek klubu to po prostu ludzie – mający swoje emocje, wrażliwość i empatię.
Fragmentaryczna koncentracja zawodników, niestabilność emocjonalna manifestująca się w postaci „wahań wydajności” oraz brak spójności taktycznej nie były porażką profesjonalizmu, lecz przewidywalną, ludzką reakcją na przytłaczającą traumę. Wydarzenia pozaboiskowe nie są wymówką dla pojedynczego słabego wyniku, ale stanowią głębokie i konieczne wyjaśnienie zbiorowego załamania formy Liverpoolu jesienią.











