Pogromy słabeuszy to przeszłość
Zapewne spora część z was pamięta mecze polskiej kadry, w których trudno było się połapać, kto ile strzelił goli. 10:0 z San Marino w 2009 roku, 8:0 z Azerbejdżanem trzy lata wcześniej czy też 7:0 i 8:1 z Gibraltarem, odpowiednio w 2014 i 2015 roku – żeby tylko wymienić kilka przykładów.
I teraz pytanie – jak wielu kibiców liczyło, że z Litwą i Maltą będzie podobnie? Że kolejne bramki to kwestia czasu, a komplet punktów i wysoki bilans bramkowy po dwóch kolejkach eliminacji będzie formalnością? Odpowiedź jest dość przykra – takich osób było zdecydowanie więcej, niż tych, którzy spodziewali się kolejnego zawodu.
Ale w gruncie rzeczy, czy tak naprawdę jest powód, aby się czepiać? Z góry było jasne, że mecze z rywalami tego pokroju będą raczej do szybkiego zapomnienia. Wbić kilka goli, dopisać sześć punktów i iść dalej. I tak właśnie się stało. Pierwsze miejsce w tabeli grupy G, bilans 3:0 i odhaczenie wykonania zadania. No ale nie do końca o to w tym wszystkim chodzi.
Czasy Euro 2016 już nie wrócą
Jesteśmy tak łakomi dobrej postawy reprezentacji Polski, że wciąż żyjemy wydarzeniami sprzed niemal (o zgrozo!) dekady. Euro 2016 i generalnie cały tamten okres pod wodzą Adama Nawałki niesłychanie rozbudził w nas oczekiwania, nadzieje, a przede wszystkim wiarę, że reprezentacja Polski na dobre zagości w europejskiej czołówce, a przynajmniej w najmocniejszej klasie średniej. A co mamy dziś? Owszem, klasę średnią, ale raczej niższą. To takie grono, w którym w przełożeniu na oceny szkolne można byłoby jechać na samych “trójkach na szynach”.
Bezsensowne jest wzniecanie kolejnej debaty na temat tego, czy i dlaczego piłka nożna powinna być naszym sportem narodowym. Tak już jest i czegokolwiek by się nie podejmować, tak zostanie. Niesie to za sobą uzasadnione oczekiwania. Wyniki to jedna strona medalu, ale to, jakie emocje wzbudza polska kadra, to druga. I okej, po meczach z Litwą i Maltą wyniki są akceptowalne, ale to, w jaki sposób są one osiągane – było, jest i prawdopodobnie w dalszym ciągu będzie mizerią.
Nijaka perspektywa przyszłości
Zwykło się mówić, że trenerzy i drużyny powinni być rozliczani za wyniki. Jest w tym sporo prawdy – w końcu w piłce nożnej nikt nie daje punktów za wrażenia artystyczne. Ale z obecnego obrazu polskiej kadry wyłania się przykry wniosek. Mając na uwadze kolejne mecze z silniejszymi rywalami, nikt nie łudzi się, że biało-czerwoni zdołają choćby uszczknąć remis.
Jeszcze kilka lat temu, gdy Polacy mieli grać z Niemcami, Anglią, Włochami czy Belgią, tliły się nadzieje na sprawienie niespodzianki. I do takowych kilkukrotnie dochodziło. Co mamy teraz? Perspektywę gry z Holandią za niecałe pół roku. Już teraz wirtualnie dopisujemy trzy punkty naszemu rywalowi z Euro 2024. Kilka lat wcześniej wiara trwałaby zdecydowanie dłużej.
Nie sposób nie odnieść wrażenia, że w reprezentacji Polski nie ma zbyt wielu ,,magnesów” na pobudzenie pozytywnych emocji. Okej, zainteresowanie kolejnymi zgrupowaniami i powołaniami nie słabnie, ale wszystko wokół stało się… jakieś takie nijakie. Kolejne rozczarowania w postaci męczenia się z rywalami z drugiej setki rankingu FIFA, niekiedy dziwne decyzje personalne i brak nadziei na ,,lepsze jutro” to coś, co nie może zbyt dobrze nastroić typowego kibica polskiej kadry.
Probierz i jego decyzje
Selekcjoner nie pomaga w uwydatnieniu choćby odrobiny pozytywów. Była mowa o odmłodzeniu kadry, nowym rozdziale po nieudanej Lidze Narodów i pojawieniu się nowych twarzy. Pojawił się choćby Mateusz Skrzypczak, czyli jedna z wyróżniających się postaci świetnej w tym sezonie Jagiellonii Białystok. Pojawił się, ale… na trybunach – Malta wydawała się być wymarzonym rywalem na wprowadzenie debiutanta do kadry, ale nie dla Michała Probierza.
Nieuchronnie nadchodzi kres Roberta Lewandowskiego w kadrze. 36-latkowi jest znacznie bliżej niż dalej do zakończenia gry w kadrze, a przecież przez wiele lat wokół niego rozbijała się cała gra reprezentacji. Co będzie dalej? Tego też nie wiadomo. Nie brakuje głosów, że drużyna gra lepiej bez niego, ale niezależnie od tego, jego pożegnanie wymusi nowy etap. A na niego chyba nikt nie jest przygotowany.
Reasumując – może my po prostu zbyt dużo wymagamy od kadry? Chcemy, żeby grała pięknie, ale musimy sobie uświadomić, że to nigdy nie będzie zespół pokroju Hiszpanii, Niemców czy nawet Chorwacji? Że przynależność klubowa reprezentantów to jedno, a możliwości i mental to drugie?