ZAMKNIĘTE DRZWI DLA INWESTORÓW
Jakkolwiek to brzmi, zadłużanie się klubów piłkarskich jest w piłce zjawiskiem dość powszechnym. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest wiele – niektórzy żyją na kredyt, bo liczą, że lada moment zainwestowane ponad możliwości środki zwrócą się na boisku, inni z kolei czerwone słupki w Excelu generują nowo wybudowanymi stadionami lub ośrodkami treningowymi. Niezależnie jednak od powodów i okoliczności ujemne położenie ekonomiczne wiąże ręce i wymaga niezwykle mądrego zarządzania, by wyjść z potrzasku i złapać płynność finansową. Można przy tym stosować wiele sztuczek i liczyć choćby na to, że pewnego dnia do drzwi zapuka inwestor, który położy na biurku walizkę z pieniędzmi i – w zamian za część udziałów – pozwoli wyjść na finansową powierzchnię i pozbyć się debetu.
O tej opcji marzyć mogą kluby z niemal wszystkich krajów – poza Niemcami. Od dawna istnieje tam bowiem zasada 50+1, która – upraszczając – nie pozwala na wejście do klubu zewnętrznego inwestora i przejęcia przez niego pakietu większościowego. Nie ma więc możliwości, by którąś z ekip przejął miliarder mający kaprys, by do Frankfurtu, Duesseldorfu czy Bremy ściągnąć najlepszych piłkarzy świata, trenera z wysokiej półki i w kilka sezonów uczynić jednym z najzamożniejszych ośrodków piłkarskich. Owszem, wyjątki są. To należące do ogromnych konsorcjów Bayer Leverkusen i VfL Wolfsburg, które wymykają się zasadzie, bo przez przedsiębiorstwa – odpowiednio farmaceutyczne i samochodowe – wspierane są od dekad. Ale też TSG Hoffenheim i RB Lipsk. W przypadku tego pierwszego klubu doceniono, że Dietmar Hopp przejął zespół na najniższym poziomie rozgrywkowym w kraju i stopniowo wprowadzał go wyżej – aż do Bundesligi. „Byki” z Saksonii zdołały z kolei obejść przepisy, wykupując licencję maleńkiego SSV Markranstaedt i również przebijając się przez kilka poziomów rozgrywkowych.
Poza tym niemieckie kluby funkcjonują więc w oparciu o to, co zarobią na boisku, z dnia meczowego czy dzięki sponsorom. I choć niemało jest takich, które muszą radzić sobie z zadłużeniem, to nie mają co liczyć na pomoc z zewnątrz. W ostatnim czasie – w pierwszoligowym St. Pauli i drugoligowym Schalke 04 – pojawił się jednak pomysł na to, jak spłacić znaczną część długów.
POMOC MIERZONA SATYSFAKCJĄ
Nie jest żadną tajemnicą, że ogromną rolę w piłce za Odrą pełnią kibice. Szczelnie wypełniają stadiony, mają wpływ na życie codzienne drużyn i decyzje w ich obrębie podejmowane, a ponadto płacą spore pieniądze za bilety, karnety, koszulki i wszystkie inne pamiątki. Niezwykle popularne jest też wykupowanie oficjalnego członkostwa w klubach, co kosztuje na ogół kilkadziesiąt euro rocznie, a w zamian uprawnia choćby do pierwszeństwa w nabywaniu biletów czy korzystania ze zniżek w sklepikach. Dla przykładu: taka Borussia Moenchengladbach w grudniu ubiegłego roku jako siódmy klub w Niemczech osiągnęła granicę 100 tysięcy oficjalnych członków. A każdy z nich co 12 miesięcy płaci za tę przyjemność 60 euro, więc nietrudno policzyć, jaki daje to zarobek w skali roku. A przecież Bayern Monachium może się pochwalić liczbą członków na poziomie 360 tysięcy, Borussia Dortmund 200 tysięcy, a Schalke 186 000. Wpływy do kasy są więc kolosalne.
I właśnie Schalke jest jednym z dwóch klubów – obok wspomnianego już St. Pauli – które zdecydowały się na prekursorski ruch w kwestii finansowania potrzeb klubu. W Gelsenkirchen i Hamburgu uznano bowiem, że zadłużenie, z którym oba zespoły zmagają się od dłuższego czasu i które mocno wiąże ręce, można spłacić właśnie przy pomocy kibiców. W jaki sposób? Ano emitując akcje klubu, które pozwolą chętnemu nabyć „cegiełkę”, będącą w teorii sprzedawaną jako „udział w posiadaniu stadionu”, a w praktyce dająca niewiele materialnych korzyści. Niewiele materialnych – poza satysfakcją z tego że pomogło się klubowi. Dla wielu kibiców z innych krajów może wydawać się to dziwne, dla fanów z Niemiec jest to z kolei zrozumiała sprawa, że jeśli można pomóc swojej ukochanej ekipie, to po prostu jej się pomaga.
MILIONY OD KIBICÓW
Cel, założenie i mechanizm w przypadku obu klubów są identyczne, różnią się tylko liczby. Żeby więc była jasność:
– St. Pauli ma dług na poziomie 30 milionów euro, a jedna „cegiełka” kosztuje kibica 850 euro;
– Schalke ma dług na poziomie 160 milionów euro, a jedna „cegiełka” kosztuje kibica 325 euro.
„Piraci” z Bundesligi akcje stadionu zaczęli sprzedawać w ubiegłą niedzielę i już po 24 godzinach z okazji skorzystało 6650 osób, co zasiliło konto niemal 9 milionami euro (cegiełek można kupić więcej, a w ich koszt wlicza się też opłaty administracyjne). Szacuje się, że wymarzoną sumę uda się zgromadzić do końca stycznia, choć optymistyczne warianty przewidują też uporanie się z tym do końca roku kalendarzowego. Wówczas zespół z Bundesligi wyszedłby w końcu na zero, nie miał już żadnych długów i mógłby wreszcie rozpocząć wymarzoną rozbudowę ośrodka treningowego, który obecnie nie przystaje do standardów ligi, w której gra drużyna.
Schalke cel ma jeszcze ambitniejszy. Emisja akcji, która wystartuje 1 stycznia, ma docelowo przynieść klubowi aż 50 milionów euro, choć możliwa jest nawet suma 60 milionów. Możliwa – ale to zależy od hojności uczestników i ich liczby. Udział mogą wziąć bowiem wyłącznie oficjalni członkowie, co nie zmienia faktu, że jest ich tak wielu, iż w prosty sposób mogą sprawić, by klub stanął finansowo nogi. Zwłaszcza że równolegle klub intensywnie szuka sponsorów, którzy również chcieliby się zaangażować w ten proces i poszerzyć zebrane zasoby finansowe.
Warto podkreślić to raz jeszcze, by wybrzmiało – w zamian kibice nie otrzymają za wiele. W przypadku Schalke to maleńka makieta stadionu, certyfikat, specjalna przypinka i dozgonna wdzięczność. Ale – jak widać na przykładzie St. Pauli – kibicom to nie przeszkadza. Wręcz satysfakcjonuje ich taka forma wsparcia finansowego klubu, który – w odróżnieniu od zachodnich ekip – nie wspomaga się zagranicznymi inwestorami i nie zaburza wewnętrznego ładu. Kto wie, być może jesteśmy więc świadkami rodzącego się większego trendu, który wykorzystają też w innych niemieckich miastach.