Arsenal nadał ton zaraz po rozpoczęciu
To był mecz, w którym już po kilku sekundach dowiedzieliśmy się, czego należy się spodziewać. Tuż po rozpoczęciu gry ze środka boiska Kai Havertz wpadł w Rodriego i widać było, że obaj szukają konfrontacji, a celem jest pokazanie, kto tu rządzi. Bardziej ucierpiał Hiszpan, co nakręciło jego kolegów, ale i Havertz dał sygnał swojej drużynie, że z Manchesterem City trzeba najzwyczajniej w świecie pójść na wymianę ciosów – dosłownie i w przenośni.
Można było się obawiać, że to jednocześnie zwiastun tego, co oglądaliśmy w poprzednim sezonie. Dwa starcia pomiędzy głównymi kandydatami do mistrzostwa Anglii były raczej gratką dla taktycznych koneserów, którzy mogli analizować skuteczną grę w obronie, a nie hitami z prawdziwego zdarzenia. U siebie Arsenal wygrał wtedy 1:0 po golu w samej końcówce, gdy piłka odbiła się od Nathana Ake po strzale Gabriela Martinellego i zupełnie zmyliła Edersona. Na Etihad Stadium padł remis 0:0 i piłkarze Manchesteru City drwili później nieco z rywali, że spodziewali się, że ci przyjadą tam po zwycięstwo, a tymczasem ci skupili się na tym, by przede wszystkim nie przegrać. Tym razem jednak dostaliśmy lepsze widowisko.
Setka Haalanda
Potrzebowaliśmy zaledwie 9 minut, by już wyrównać liczbę goli z obu meczów z poprzedniego sezonu. Erling Haaland, który wtedy przez 180 minut nie miał życia z Gabrielem i Williamem Salibą, tym razem znalazł sobie nieco wolnej przestrzeni pomiędzy obrońcami Arsenalu, w tempo ruszył do piłki zagranej przez Savinho i mądrym, sprytnym strzałem zdobył bramkę na 1:0.
Norweg potwierdził tym samym, że jest w tym sezonie bestią. To był już jego dziesiąty gol w tych rozgrywkach Premier League, a ogółem setny w barwach Manchesteru City. Sama ta sytuacja miała według modeli goli oczekiwanych wartość 0,37, a to więcej niż wszystkie szanse Haalanda przeciwko Arsenalowi w poprzednim sezonie (0,24 w dwóch meczach). Ta akcja udowodniła, że napastnik The Citizens czuje się od początku sezonu doskonale i była doskonałą wiadomością dla tego spotkania. Można było się martwić, że zobaczymy zamknięty, pełen fauli mecz, a stracony gol zmusił oba zespoły do pracy.
Kontuzja Rodriego, czyli punkt zwrotny numer 1
Niedługo później miny kibiców City zmieniły się z radosnych na zmartwione. Rodri ruszył do dośrodkowania, ale po chwili upadł w polu karnym po tym jak podkręcił kolano i zalał się łzami. Wstępnych diagnoz jeszcze nie ma, choć wyglądało to na bardzo poważny uraz. Pep Guardiola musiał zmienić filar swojej drużyny i widać było, że ten moment rozbił Manchester City. Tuż po zejściu Hiszpana Arsenal zaskoczył rywali szybkim rozegraniem rzutu wolnego na środku boiska, Martinelli wycofał piłkę przed pole karne do Riccardo Calafioriego, a Włoch strzelił przepięknego gola, rehabilitując się za błąd przy trafieniu Haalanda.
Jeśli okaże się, że Rodri wypada na kilka miesięcy, to może okazać się nie tylko moment zwrotny tego meczu, a być może nawet całego sezonu. Jak do tej pory Guardiola nie potrafił znaleźć dla swojego pomocnika odpowiedniego dublera i gdy Rodri nie grał, Manchester City gasł. W poprzednich rozgrywkach w czterech meczach, w których Hiszpan pauzował, jego drużyna przegrywała za każdym razem.
Czerwona kartka, czyli punkt zwrotny numer 2
Od gola na 1:1 oglądaliśmy najlepszy fragment całego spotkania. Obie ekipy szukały swoich szans, jednak to Arsenal okazał się bardziej cwany. W doliczonym czasie pierwszej połowy Bukayo Saka dośrodkował w narożnik pola bramkowego prosto na głowę Gabriela, który wykiwał Kyle’a Walkera i niemal wpadł z piłką razem do bramki, strzelając gola.
To był już 24. trafienie Arsenalu po stałym fragmencie gry od początku poprzedniego sezonu Premier League. Pod tym względem drużyna Artety nie ma sobie równych. Ale tak, jak pierwszy gol The Gunners tego dnia padł zaraz po pierwszym momencie zwrotnym tego meczu, tak po drugim ich golu nastąpiła druga taka chwila. Leandro Trossard wbił się w plecy przeciwnika, a potem odkopnął ze złością piłkę i dał Michaelowi Oliverowi pretekst, by pokazać mu drugą żółtą kartkę. To była ostatnia akcja pierwszej połowy spotkania, goście prowadzili 2:1 i stało się jasne, że w drugiej połowy będą za wszelką cenę starali się bronić tego wyniku.
Cwane sztuczki Arsenalu
Zamiary Artety potwierdziła zmiana. Na drugą połowę w miejsce Saki wszedł Ben White i Arsenal ustawił siedmiu piłkarzy w polu karnym, zmuszając Manchester City do gry w poprzek boiska i do oddawania desperackich strzałów. Po mniej więcej kwadransie wyświetliła się statystyka posiadania piłki po przerwie, w której drużyna Guardioli miała 91%.
Londyńczycy skupili się na obronie i… cwaniactwie. Od kilku lat słyną z tego typu sztuczek, a tym razem przekonaliśmy się o tym, kiedy po dłuższym naporze The Citizens Arteta szukał okazji, by móc porozmawiać z piłkarzami i się przegrupować. W tym celu wysłał rezerwowego Mylesa Lewisa-Skelley’ego, by ten pokazał Davidowi Rayi, żeby ten położył się na murawę i udawał kontuzję. Młodziutki Anglik zadanie od trenera wykonał, ale zespół sędziowski wyłapał ten moment i Oliver pokazał mu żółtą kartkę.
Dekada od ostatniego zwycięstwa
O mały włos, a Raya zostałby bohaterem. Tylko w drugiej połowie Manchester City oddał aż 28 strzałów, z czego 9 celnych. Hiszpan się uwijał, bronił nawet niektóre dobitki, wyłapywał dośrodkowania i w jednej z ostatnich akcji, gdy chwycił w ten sposób piłkę, koledzy otoczyli go i gratulowali niemal tak, jak w środku tygodnia po podwójnej interwencji przy rzucie karnym z Atalantą (0:0).
Rzecz jednak w tym, że to nie była ostatnia akcji City, a jedna z ostatnich. Kilkadziesiąt sekund później drużyna Guardioli dopięła swego i po zamieszaniu w polu karnym piłkę na 2:2 wpakował do bramki rezerwowy John Stones. To był kulminacyjny moment spotkania, które trzymało w napięciu od początku do końca i okazja do wielkiej radości dla niesamowicie poirytowanego wcześniej Guardioli, a fanów Arsenalu zabolało w tym momencie serce. Etihad znów pozostało niezdobyte i od ostatniego zwycięstwa The Gunners na tym obiekcie minie do przyszłego sezonu 10 lat.
Zapowiedź kolejnej wyrównanej walki?
Gdy jednak emocje opadną, to obaj menedżerowie będą mieli powody do zadowolenia. Artetę może cieszyć fakt, że jego drużyna wysoko zawiesiła poprzeczkę Manchesterowi City i dopóki mecz toczył się w pełnych składach, potrafiła odwrócić jego przebieg, stawiając na swoje atuty – fizyczność, świetne stałe fragmenty, element cwaniactwa i dobrą organizację gry. To ostatnie funkcjonowało dobrze niemal do ostatniej akcji. Guardiola z kolei może chwalić swoich zawodników, bo bez Kevina De Bruyne (nie grał przez kontuzję) i bez Rodriego od 20. minuty dali radę odrobić straty i zdominować niezwykle nieprzyjemnego rywala.
Ale przede wszystkim ten mecz powinien być dobrym prognostykiem dla fanów Premier League jako ogółu. Widać, że Arsenal postawił kolejny krok naprzód w rozwoju i jest ekipą dobrze zbudowaną do tego, by pokonać Manchester City. W końcu hitowe starcie pomiędzy tymi ekipami było wyrównane i stałe na wysokim poziomie pod względem dramaturgii. Jeśli to będzie zwiastun rywalizacji o mistrzostwo Anglii, to szykuje nam się pasjonujący sezon.