To był temat, który zaczął przysłaniać dyskusję na temat Leicester City jeszcze w końcówce sezonu. Lisy biły się o awans do Premier League, chcąc zakończyć pobyt w drugiej lidze na jednym roku, ale zaczęły tracić formę. Wtedy pojawiły się informacje o tym, że sezon wcześniej, w rozgrywkach 2022/23, gdy notowały spadek, doszło w ich przypadku do naruszenia finansowych reguł Premier League i czeka je kara. Leicester City miało być kolejnym klubem – po Evertonie i Nottingham Forest – któremu odjęte zostaną punkty. Miało, ale nie będzie. Klub uniknie kary po skutecznie złożonej apelacji.
Luka w prawie
Jak do tego doszło, skoro sprawa wydawała się przesądzona? Prawnicy klubu z King Power Stadium znaleźli szarą strefę w przepisach i wygląda na to, że władze Premier League mają związane ręce. Ale po kolei.
Finansowe Fair Play wymaga od każdego, aby w każdym trzyletnim cyklu rozliczeniowym, nie wyszło, że jakiś klub ma wydatki, które przekraczają przychody o kwotę wyższą niż 105 milionów funtów. Leicester City w cyklu kończącym się na sezonie 2022/23 przekroczyły ten limit, bo przez lata dobrych wyników i występów europejskich pucharów kupowało dobrych piłkarzy i płaciło im duże pensje. Doszło nawet do tego, że we wspomnianych rozgrywkach, tygodniówki piłkarzy wyniosły… 116% dochodów klubu. To był efekt braku awansu do pucharów po zajęciu ósmego miejsca sezon wcześniej połączonego z faktem, że mimo tego klub nie chciał sprzedać swoich najlepszych graczy.
Nawet gdyby Lisy się wtedy utrzymały, to zapewne w następnym sezonie, wzorem Evertonu i Nottingham Forest, dostałyby ujemne punkty w kolejnych rozgrywkach. Koniec końców jednak spadły i tu pojawia się ta szara strefa. FFP oraz PSR (Profit and Sustainability Rules, czyli reguły finansowe Premier League) rozlicza się za okres do 31 maja każdego roku. Władze Leicester City, wiedząc, co je czeka, tuż po spadku stwierdziły jednak, że proszą o przedłużenie tego okresu o miesiąc – co jest dość standardową praktyką u innych, aby móc wliczyć ewentualne sprzedaże po zakończeniu sezonu. Liga się zgodziła, a Lisy poszły o krok dalej. W połowie czerwca oddały swoje miejsce jako prawnego członka Premier League do ówczesnego beniaminka, Luton Town, dzięki czemu, jak się teraz okazuje, wymknęły się spod przepisów.
Kompromitacja Premier League
W swojej apelacji Leicester City zaznaczyło, że przed końcem czerwca klub nie był już członkiem Premier League, tylko Football League – ciała piłkarskiego, które w Anglii zarządza pozostałymi ligami centralnymi, czyli Championship, League One oraz League Two. W ich opinii nie mógł więc być ukarany, bo nie odpowiadał już przed zasadami PSR, a te, które obowiązują w Football League, się od nich różnią. W efekcie fani Lisów mogą spać spokojnie, bo ich drużynie nie będą odebrane punkty, co wydawało się niemal przesądzone. Gdyby nie ten prawny wytrych, mogło być ich co najmniej 6 lub 7. Według zasad PSR, 3 punkty odejmuje się już za sam fakt złamania przepisów, a potem kolejne dodawane są w zależności od kwoty, o jaką przekroczyło się limit. W przypadku Leicester City wyniosła ona 24,4 mln funtów.
Takie rozstrzygnięcie to również kompromitacja dla Premier League. Okazuje się bowiem, że można poprosić o wydłużenie terminu rozliczeniowego, a później ominąć konsekwencje, pod warunkiem, że się spadło. Krytykowany jest również fakt, że Premier League oraz Football League stosują inne regulaminy, dlatego można w taki sposób unikać konsekwencji. Wcześniej kluby znalazły sobie furtkę przy okazji transferów, gdy chociażby Newcastle sprzedawało swojego wychowanka Elliota Andersona do Nottingham Forest za ponad 40 mln funtów, a wzamian kupiło stamtąd rezerwowego bramkarza Odysseasa Vlachodimosa za sztucznie zawyżoną cenę 25 mln funtów. Wszystko po to, by jedni i drudzy wpisali sobie duże zyski ze sprzedaży swoich graczy, a Forest dostało piłkarza za 15 mln funtów netto, co bardziej odpowiada jego realnej wartości.
Słuszne pretensje mają też kibice Evertonu i Forest, bo wychodzi na to, że gdyby ich drużyny nie walczyły desperacko o utrzymanie do końca sezonu, tylko podzieliły los Leicester City, to mogłyby wrócić do Premier League za rok z czystą kartoteką. Lisom się upiekło, a od tamtego momentu władze klubu uważały na wydatki i przede wszystkim udało im się zarobić na transferach. Po spadku do Championship otrzymały ponad 100 mln funtów ze sprzedaży m.in. Jamesa Maddisona, Harveya Barnesa czy Timothy’ego Castagne’a, a teraz w lecie do Chelsea odszedł jeszcze Kiernan Dewsbury-Hall za 30 mln funtów.
To będzie przypadek, który na pewno zainspiruje inne kluby poruszające się na granicy limitów finansowych, a także da mocno do myślenia władzom Premier League, które niesamowicie oberwały wizerunkowo. Media, a nawet brytyjscy politycy, domagają się od dłuższego czasu, by do władz rozgrywek piłkarskich zatrudnić niezależnych regulatorów i ujednolicić przepisy. Sprawa Leicester City to kolejny argument, którym będą mogli uzasadnić swoje prośby.