ŻYCIE PONAD STAN
W pierwszej dekadzie tego stulecia Schalke dwa razy było wicemistrzem Niemiec i tylko dwukrotnie wypadło z najlepszej piątki w lidze. Wprawdzie kolejne dziesięciolecie rozpoczęło wyjątkowo słabą postawą na arenie krajowej (14. lokata), ale za to sięgnęło po Puchar Niemiec i dotarło do półfinału Champions League. Kolejne lata znów były dobre – gra o czołowe pozycje w Bundeslidze, regularne występy na scenie europejskiej i duże nazwiska w składzie. „Królewsko-Niebieskich” śmiało można było nazywać jednym z najpotężniejszych i najlepiej rokujących klubów za Odrą. Zwłaszcza że w tamtym okresie zdolnych zawodników zaczęła wypuszczać akademia – w obronie wyróżniali się Sead Kolasinac i Joel Matip, w pomocy Julian Draxler i Leroy Sane, a dostępu do bramki bronił Manuel Neuer. A jeśli do tego dołożymy ściąganych do zespołu za spore pieniądze Klaasa-Jana Huntelaara, Raula czy Kevina-Prince’a Boatenga, mogłoby się wydawać, że to przepis na mocny i stabilny klub.
Paradoksalnie jednak najwięcej szkody Schalke przysporzyła Borussia Dortmund. I nie chodzi o bezpośrednie mecze między tymi drużynami, a o niespodziewane osiągnięcia zespołu Juergena Kloppa. W Gelsenkirchen z zazdrością patrzyli bowiem na rozkwitający projekt znienawidzonego rywala i nie potrafili znieść tego, że na przestrzeni kilkudziesięciu miesięcy BVB dwa razy wygrała ligę, budując zespół na bazie piłkarzy młodych, utalentowanych, ale jednak anonimowych. Pełnymi paniki i nieprzemyślanymi ruchami próbowano więc odpowiadać na pomysłową strategię lokalnego rywala. Zmieniano więc trenerów, dokupowano kolejnych piłkarzy, płacono im horrendalne pensje i dziwiono się, że chaotyczne działania pozbawione strategii nie przynoszą skutku. W pewnym momencie działacze Schalke zatracili się kompletnie – zaczęli żyć ponad stan, nie przestrzegać alarmujących ich czerwonym kolorem słupków w Excelu i stawiać kroki w kierunku przepaści.
Ta bańka musiała kiedyś pęknąć. W pewnym momencie klub obudził się nie tylko z 200-milionowym zadłużeniem (i to w europejskiej walucie), to jeszcze – po spadku z 2021 roku – w 2. Bundeslidze. Pierwszym spadku od kilku dekad. To wszystko efekt złego zarządzania klubem. W tym stuleciu Schalke miało bowiem kilku prezesów, kilku dyrektorów sportowych i kilkudziesięciu trenerów. Jeżeli osiągane przez pół roku wyniki nie dawały efektów, dokonywano pierwszych zmian. Jeżeli cały sezon był do bani – uznawano, że właściwą reakcją będzie wywrócenie wszystkiego do góry nogami. I tak w koło Macieju.
KOLEJNY SPADEK I REWOLUCJA PERSONALNA
Po roku klubowi udało się wrócić do elity, ale drużyna znów była budowana bez ładu i składu. Wprawdzie przestrzegano finansów, ostrożniej wydawano każdy cent, ale koniec końców zabrakło jednak klarownej strategii, która pozwoliłaby utrzymać się w lidze na dłużej. W efekcie po dwunastu miesiącach znów kibice musieli szykować się do tego, by weekendowe wycieczki kierować nie do Monachium lub Bremy, a do Ratyzbony i Sandhausen.
Po kolejnym spadku z Bundesligi Schalke znów chciało szybko wrócić na najwyższy poziom rozgrywkowy. Już jednak początek sezonu pokazał, że łatwo o to nie będzie – po dziesięciu kolejkach zespół tkwił w strefie spadkowej i zdołał się z niej wygrzebać dopiero na finiszu rundy jesiennej. Wiosną zresztą nie było o wiele lepiej i dopiero seria lepszych wyników osiągniętych w kwietniu odjęła kibicom trosk. Ostatecznie sezon udało się skończyć w środku tabeli, choć długo nad zespołem wisiało widmo spadku do trzeciej ligi. Taki scenariusz na poważnie musieli rozważać też szefowie klubu. Osunięcie się o jeszcze poziom rozgrywkowy mogłoby się skończyć nawet bankructwem, a w najgorszym przypadku – zwolnieniem większości pracowników i sprzedaniem stadionu. Od kilku lat obiekt jest własnością Schalke, ale taka piłkarska katastrofa mogłaby poskutkować koniecznością oddania praw do jego użytkowania. Utrzymanie się w 2. Bundeslidze drużyny, która jeszcze pięć lat temu rywalizowała w fazie pucharowej Ligi Mistrzów z Manchesterem City, odebrano więc z ogromną ulgą.
Już jednak w trakcie rundy wiosennej jasne stało się, że najgorszy sezon od wielu dekad zakończy się w klubie wielkim przewrotem. Stopniowo zwalniano kolejnych pracowników – prezesa, członków zarządu oraz dyrektorów. Po zakończeniu rozgrywek pożegnano się również z większością sztabu szkoleniowego – pracę utrzymał trener i jego najbliżsi współpracownicy, ale już fizjoterapeuci, analitycy taktyczni i inne osoby wylądowały na bezrobociu. Klub za kluczowy element uznał wyznaczenie nowego kierunku na przyszłość, bo w ostatnich latach o zdefiniowanie takowego było trudno.
W MŁODZIEŻY NADZIEJA
Kluczowym stanowiskiem obsadzonym przez klub było zatrudnienie Bena Mangi. To były szef skautów Eintrachtu Frankfurt, który dobrze zna smak pracy w klubie będącym na zakręcie. Choć teraz „Orły” kojarzymy w dużej mierze jako jedną z czołowych niemieckich ekip i triumfatora Ligi Europy, to jeszcze niedawno cudem udało się na Waldstadion uratować bundesligowy byt. Wtedy to właśnie w dużej mierze za sprawą Mangi postawiono na ściąganie młodych piłkarzy z potencjałem sprzedażowym i w ten sposób budowanie klubowego budżetu. To udało się znakomicie i teraz w Schalke spróbują te rozwiązania przenieść na 2-ligowy grunt. Były pracownik SGE do Gelsenkirchen trafił więc z cała swoją świtą – pomocników, współpracowników i skautów. Rozesłał po świecie poszukiwaczy talentów, co zaowocowało już w pierwszym okienku ściągnięciem wielu młodych graczy z różnych stron świata.
Szefowie S04 podkreślają, że oczywiście docelowo klub chce stanąć na nogi i pewnie nawet wrócić kiedyś do gry w Europie, ale ma na to sporo czasu. Już sam awans do Bundesligi to plan, który nie zamyka się w obrębie tylko tego sezonu, ale też potencjalnie następnego. Klub ma stopniowo wymieniać piłkarzy i przebudowywać kadrę – tylko w tym okienku drużynę wzmocniono ściągnięciem Arisa Bayindira (17 lat), Petera Remmerta (18), Emila Hojlunda (19), Felipe Sancheza (20) czy Martina Wasinskiego (20). Docelowo piłkarzy w tej kategorii wiekowej ma się pojawiać jeszcze więcej, a by możliwie jak najszybciej wprowadzić ich do gry zatrudniono też opiekunów odpowiedzialnych za pomoc w aklimatyzacji i wprowadzono obligatoryjną naukę języka niemieckiego (a każde opuszczenie lekcji ma słono kosztować).
To oczywiście nie jest gwarancja tego, że Schalke wkrótce znów będzie mogło mierzyć się z Bayernem i Borussią. Po raz pierwszy od dawna wyznaczono jednak klarowną wizję przyszłości i to nie obejmującej najbliższe kilka miesięcy, jak to na ogół bywało, ale najbliższe lata. W tunelu pojawiło się też finansowe światełko, bo po latach rozpasania klub mocno zacisnął pasa i uporządkował finanse. Nawet ubiegły rok – okraszony przecież spadkiem z ligi – udało się zakończyć na niewielkim plusie i redukując przy tym ogromny dług. Schalke startowało z pułapu 187 milionów na minusie, teraz ten debet jest o niespełna 20 milionów mniejszy. Jeszcze daleka droga dzieli więc „Królewsko-Niebieskich”, by po prostu być na zero – a co dopiero na plus! – ale tendencja jest jednak pozytywna. Na to by znów ujrzeć więc S04 w krajowej czołówce trzeba więc poczekać jeszcze wiele lat. No chyba że mówimy o kibicach – oni bowiem zawsze co do ostatniego miejsca wypełniają swój obiekt, a na wyjazdach są najliczniejszą ekipą (średnio prawie 7 tysięcy kibiców na każdym wyjeździe w ubiegłym sezonie).