To był prawdziwy rollercoaster emocji – dla kibiców obu zespołów. Na kilka godzin przed meczem okazało się, że nie zagra kontuzjowany Tyrese Haliburton. Lider Pacers w drugim spotkaniu serii odnowił sobie uraz ścięgna udowego. Jego występ w poniedziałkowym meczu numer cztery także stoi pod wielkim znakiem zapytania. Mimo wszystko wydawało się, że ekipa z Indianapolis odpowie na dwie porażki w Bostonie i pozostanie niepokonana na własnym parkiecie w tegorocznej fazie play-off. Pacers doskonale sobie bowiem radzili, a prym wiedli głównie Andrew Nembhard (rekordowe w karierze 32 punkty) oraz T.J. McConnell (23 punkty).
W pewnym momencie trzeciej kwarty Bostończycy przegrywali już 18 punktami, a ich gra wyglądała po prostu źle. Trener Joe Mazzulla zdecydował się wtedy na skorzystanie z obrony strefowej. Słaba wcześniej defensywa Celtów zyskała dzięki temu drugi oddech. Zaczął się szaleńczy comeback przyjezdnych, którzy długo gonili swoich rywali, ale w ostatniej minucie czwartej kwarty wreszcie skutecznie odzyskali prowadzenie i koniec końców to oni pozostali niepokonani… na wyjazdach. Znakomicie spisywał się przede wszystkim Jayson Tatum (36 punktów, 10 zbiórek i osiem asyst).
Kluczowe akcje należały jednak do Jrue Holidaya. Doświadczony rozgrywający, którego występ był zagrożony z powodu przeziębienia, najpierw dał swojej drużynie jeden punkt przewagi po trafieniu z faulem, by potem zaliczyć kluczowy przechwyt i ustalić wynik spotkania na linii rzutów wolnych:
Pacers mieli jeszcze niecałe dwie sekundy, żeby odpowiedzieć. I prawie im się udało, bo zagrywka rozpisana przez trenera Ricka Carlisle’a wyprowadziła Aarona Nesmitha na czystą pozycję z rogu boiska. Były zawodnik Celtics jednak nie trafił i to goście mogli cieszyć się z bardzo cennego zwycięstwa. W serii do czterech wygranych prowadzą już bowiem 3-0, a w historii NBA jeszcze żaden zespół takich strat nie odrobił. W poniedziałek w Indianapolis mecz numer cztery i pierwsza szansa dla bostońskiej drużyny, by przypieczętować awans do finałów.