Cienka granica
Pod takim kątem wypadało spojrzeć na rozstrzygnięcie dwumeczu Real – Manchester City. Nie szkodzi, że przegrani wyglądali lepiej, co znajdowało odzwierciedlenie w zwykłym wrażeniu i suchych statystykach, natomiast zwycięzców było momentami po ludzku nawet żal, że gwiazdy zostały zredukowane do roli do biegających wyrobników lub przesuwających się pachołków. Nie szkodzi, ponieważ za czas jakiś i to niedługi to starcie, zwłaszcza rewanżowe, otuli legenda heroizmu królewskich piłkarzy, uznanie dla ich pokory i umiejętności podporządkowania się celowi, taktycznej przebiegłości trenera i tym podobne. Tak już jest i chyba być musi. Nie ma w sporcie pojęcia niezasłużonej porażki. Tylko zwycięzcy mają rację. Krytykować ich trochę nie wypada.
Jeszcze raz przekonaliśmy jak cienka granica dzieli dwa wydawałoby się skrajne stany: stanie się legendą od stania się ofiarą losu. Jeden rzut karny, moment słabości strzelca, szósty zmysł bramkarza…
Manchester jak Cardiff
Rewanż Manchester City – Real zmieścił się pod tym samym mianownikiem, co finałowy baraż Walia – Polska. Gdyby w Cardiff inaczej dla nas ułożyły się rzuty karne, to byłaby tragedia narodowa, krzyki, że trzeba zatrudnić nowego selekcjonera, bo polska myśl szkoleniowca cofa nas w czasie, lamenty nad tym, że nie oddaliśmy ani jednego celnego strzału, że Lewandowski taki i owaki, a na karne trzeba było wpuścić Bułkę. A że ułożyły się dobrze, nic więcej poza radością z awansu nie miało znaczenia.
Jeśli oczami wyobraźni zobaczylibyśmy Manchester City w półfinale LM, to wraz z tym obrazem doleciałaby do naszych uszu takie głosy z Hiszpanii: Realowi nie wypada tak grać, wstyd dla Królewskich, Carlo już nie dojeżdża, pora mu na emeryturę, na stare lata wyszło z niego przebrzydłe catenaccio. Nawiasem mówiąc, Włosi mają niezły ubaw z tego, że piłkarsko estetycznych do bólu Hiszpanów tak ucieszył awans we włoskim do szpiku kości stylu.
Pod kołami fortuny
Carlo Wielki Ancelotti uchodzi za szczęściarza, farciarza, człowieka w czepku urodzonego. Jeśli coś ma się udać cudem, to jemu. Przyzwyczaił do tego, że bardziej dziwi porażka 0:4 jak w ubiegłorocznym półfinale z Pepem Guardiolą, niż niewiarygodna wygrana z nim po dogrywce jak 2 lata temu czy teraz po rzutach karnych. Jednak na ten fart musiał zapracować lub jak kto woli – zapłacić pewną, dość słoną cenę. Jako piłkarz i trener.
Zanim z Milanem Arrigo Sacchiego wygrał wszystko, co było do wygrania, był zawodnikiem Romy. Tam przeżył dwa szoki. W sezonie 1985-86 liderująca Roma przegrała w przedostatniej kolejce na własnym stadionie ze zdegradowanym już Lecce i oddała tytuł Juventusowi. A 2 lata wcześniej na tym samym Stadio Olimpico uległa po rzutach karnych Liverpoolowi w finale Ligi Mistrzów. Ancelottiego bolało podwójnie, bo nie mógł zagrać z powodu kontuzji kolana.
Zanim zrobił zwycięską rewolucję w Milanie, to przeżył piekiełko w Juventusie, do którego wszedł w lutym 1999 roku w miejsce Marcello Lippiego. Od razu przyczynił się do awansu do półfinału Ligi Mistrzów, a w nim przywiózł „zwycięski” remis z Old Trafford. W rewanżu prowadził z Manchesterem United 2:0, by przegrać 2:3. Finał przeszedł koło nosa. Pierwszy cios. Drugi dostał w następnym sezonie. Juventus prowadził w Serie A do ostatniej kolejki, w której przegrał w pamiętnym meczu na wodzie z Perugią i stracił tytuł na rzecz Lazio. W trzecim i ostatnim sezonie w Turynie przegrał wyścig po mistrzostwo ze „swoją” Romą, z którą w decydującym meczu prowadził już 2:0.
A zatem fortuna miała go pod swoimi kołami i mocno poturbowała, a teraz on jedzie na jej grzbiecie i spokojnie żuje gumę.