Antoni Partum: Czujesz się dziś bardziej komentatorem i ekspertem, czy wciąż jesteś przede wszystkim zawodnikiem MMA?
Albert Odzimkowski: Nadal priorytetem jest moja kariera sportowa, ale kiedyś traktowałem komentowanie tylko jako fajne urozmaicenie, a dziś staje się ono atrakcyjną alternatywą na przyszłość po zakończeniu kariery. Chciałbym się także realizować jako trener – może już niedługo założę w Radomiu własny klub. Planuję szkolić dzieci, młodzież i prowadzić własnych zawodników. Na razie pomagam jednemu nastolatkowi, Olkowi Kosnie, który niedawno zdobył brąz na mistrzostwach Europy, obecnie rywalizuje na mistrzostwach świata. Być może praca eksperta i komentatora będzie uzupełnieniem mojej działalności trenerskiej, którą chciałbym traktować priorytetowo.
Czy angażowanie się w dziennikarską stronę MMA odbija się negatywnie na twojej formie w klatce?
Kiedyś nie lubiłem analizować swoich rywali i wolałem zaufać trenerowi, bo to było dla mnie mniejsze obciążenie psychiczne. Dziś jednak wiem, że analiza przeciwników jest potrzebna, co w pewnym stopniu pokazało mi właśnie dziennikarstwo. Praca mentalna i wizualizacja pojedynków, nad którymi pracuję z Darią Albers, oraz rola eksperta i komentatora zmieniły moje podejście. Dostrzegam więc raczej plusy płynące z łączenia tych dwóch światów.
A co cię irytuje w dziennikarzach od MMA?
Nie ocenia się książki po okładce, a jedna jaskółka wiosny nie czyni. Mimo to wielu ekspertów zbyt szybko się w kimś zakochuje albo zbyt pochopnie kogoś skreśla. Rzeczywistość jest często bardziej skomplikowana – na jeden gorszy czy lepszy występ wpływa wiele czynników, o których niektórzy nie mają pojęcia. Wkurzają mnie te radykalne opinie po jednej walce, ale i tak uważam, że poziom dziennikarski w MMA idzie w dobrym kierunku. Cała branża staje się coraz bardziej świadoma.

Jakbyś ocenił swoją obecną sytuację? Jesteś na fali trzech wygranych z rzędu, ale z drugiej strony często odwołujesz walki. Masz pecha, czy może zdrowie już się sypie?
Zajmuję się kilkoma rzeczami i każdą traktuję poważnie, przez co czasem brakuje mi czasu na regenerację. Nie zawsze potrafiłem jasno określić priorytety, ale mocno nad tym pracuję, by to zmienić. Nie chodzi o ciągnięcie dwóch srok za ogon – gdy zbliża się walka, nie jeżdżę na programy. Mogę sobie jednak zarzucić, że za mało kładłem nacisk na sen i regenerację.
Jaki masz cel w MMA?
Kiedy byłem młody, apetyt rósł w miarę jedzenia. Dziś jestem coraz większym realistą i wiem, że zbliżam się do końca kariery. Wyjście do walki o pas KSW byłoby jednak czymś wielkim – taką ładną klamrą mojej kariery.
Jeśli wygrasz dwie najbliższe walki, będziesz miał pięć zwycięstw z rzędu, więc teoretycznie możesz marzyć o pasie. Kategoria średnia jest jednak pełna mocnych zawodników.
Wiem, że MMA to także show-biznes, ale w moim przypadku wszystko by się zgadzało i spinało biznesowo. Mam swoich kibiców, potrafię sprzedać kilkaset biletów na galę i, co najważniejsze, daję ciekawe walki – konkretne, bez leżenia czy unikania wymian.
Kiedy zaczynałeś trenować judo, MMA było niszową dyscypliną. Jakie miałeś wtedy marzenia sportowe?
Zacząłem judo w wieku 13 lat i wtedy mały Albercik marzył o medalu olimpijskim. Uważam, że bez takich marzeń nie da się osiągnąć sukcesu. Od zawsze kochałem rywalizację – już w podstawówce reprezentowałem szkołę we wszystkich możliwych zawodach, nawet w trójboju lekkoatletycznym. W judo podobało mi się, że na macie ktoś widział we mnie potencjał. To mnie nakręcało. Jeśli trener kazał zrobić 10 pompek, ja robiłem 11. Kluczem jest mierzenie wysoko.
Miałeś w rodzinie tradycje sportowe?
Nie. Pochodzę z wielodzietnej, niezbyt zamożnej rodziny. Mieszkaliśmy w domu pod Radomiem, we wsi Trablice, gdzie żyje niespełna dwa tysiące mieszkańców. Mam sześć sióstr, a ja jestem najmłodszy. Śmieję się, że moi rodzice pracowali na trzy etaty – tata w Agromie, dodatkowo prowadził gospodarstwo rolne i naprawiał pilarki, a mama w RADPEC-u, dorabiała jako fryzjerka i pomagała w polu. Pracy zawsze było dużo. Moje najbliższe otoczenie raczej sceptycznie patrzyło na moje sportowe aspiracje – nie zabraniali mi, ale woleli, żebym poszedł do normalnej pracy.
Jak wyglądała Twoja droga sportowa?
Zacząłem od judo, ale po złamaniu ręki zajawka wygasła. W wieku 16 lat poszedłem na boks, próbowałem też kickboxingu i boksu tajskiego, a MMA dopiero w wieku 19 lat.
Trafiłeś do MMA, bo zobaczyłeś w tym przyszłość?
Nie, nie. Trafiłem do klubu MMA RKT Radom, gdzie chłopaki robili stójkę i startowali w MMA. Strasznie mi się spodobało, że w tej dyscyplinie możesz niemal wszystko. Zacząłem startować w zawodach. Trener German Afinogenov stwierdził, że jego marzeniem jest wyjście z zawodnikiem do klatki UFC – to mnie nakręciło. Choć na pierwszych zawodach zostałem zdyskwalifikowany za nieprzepisowe uderzenie w parterze, na 32 walki amatorskie wygrałem 30, w tym 28 przed czasem.
Za dzieciaka byłeś łobuzem czy dobrym uczniem?
W domu był duży nacisk na naukę – w podstawówce miałem nawet czerwony pasek. W gimnazjum trochę łobuzowałem, ale bez przesady. Zdarzały się jakieś bójki, ale nic, czego rodzice musieliby się wstydzić.
Kiedy poczułeś, że będziesz mógł z tego żyć?
Po czwartej wygranej walce, gdy pokonałem Piotra Wawrzyniaka. Moim menedżerem był wtedy Łukasz Bosacki, dziś czołowy sędzia. Później trener German poprosił, bym zdobył medal na mistrzostwach Polski w zapasach w stylu wolnym. Nie udało się – byłem piąty, potem siódmy i porzuciłem temat. Wróciłem do MMA po trzech latach przerwy, ale nie żałuję, bo podszkoliłem zapasy. Napędzało mnie marzenie o UFC. Niestety, zdrowie zaczęło szwankować, a brakowało mi świadomego doradcy. Kiedyś myślałem, że więcej znaczy lepiej, ale tak nie jest. Dlatego chcę być trenerem, by młodzi zawodnicy nie popełniali moich błędów.
Spróbowałeś wielu dyscyplin – która jest najlepszą bazą pod MMA? Zapasy?
To zależy od poziomu, na jakim chcesz się bić. Jeśli szukasz sportu, który całościowo najlepiej przygotuje do MMA, to będą zapasy. W ulicznej walce mistrz świata w boksie przegrałby ze średniej klasy zapaśnikiem, bo łatwiej się do kogoś przytulić i go złapać niż znokautować od razu. A gdy zapaśnik złapie kogoś, kto nie ma wiedzy o parterze, to ma ogromną przewagę. W zawodowym MMA, zwłaszcza w niższych dywizjach, świetną bazą jest także kickboxing – szczególnie formuła light contact, gdzie liczy się technika, praca nóg i czucie dystansu. Kiedyś zapaśnicy i parterowcy mieli łatwiej, bo sprowadzenia były wysoko punktowane, ale dziś przepisy się zmieniły. Dobry kickboxer potrzebuje głównie obrony przed obaleniami, a nie tak jak kiedyś, uczyć się wielu zapaśniczych trików. Trenerzy wywodzący się z kickboxingu jak Henri Hooftczy Mike Winkeljohn, też świetnie się odnaleźli w MMA.
Jesteś spełnionym zawodnikiem?
Nigdy nie będę się tak czuł, ale to mi nie przeszkadza. 10 lat temu myślałem, że osiągnę więcej, a dziś po 11 operacjach cieszę się, że w ogóle wróciłem do sportu. Nie zrzucam winy na kontuzje – jaram się, że mogę być w sporcie i chcę tę wiedzę przekazywać dalej. Fajnie jest coś dostawać, ale jeszcze fajniej dawać innym.
Po karierze chcesz się skupić na pracy dziennikarskiej i trenerskiej. Wykluczasz udział we freakach?
Początki MMA to były freakowe starcia – pięściarz z zapaśnikiem, duży z małym – i to mi nie przeszkadza. Freak fight to szerokie pojęcie. Drażni mnie jednak patologia w promocji gal freakowych. Poza aspektem finansowym, liczy się moralność i zdrowy rozsądek. Kontrowersja się lepiej sprzedaje, ale nie chciałbym promować patologii. Sportowa walka na gali freakowej? Nie wykluczam, ale musiało by się bardzo dużo pozmieniać w sposobie promocji gali, którą w dużej części oglądają młodzi. Na ten moment jestem pracowaniem KSW i mam nadzieję że tak zostanie do końca.
Czyli mógłbyś wystąpić na gali FAME, jak kiedyś Borys Mańkowski, który stoczył sportowy pojedynek, ale nie taplał się w błocie?
Nie biorę tego pod uwagę, ale mam świadomość, że życie pisze różne scenariusze, np chorobę w rodzinie. Nie jestem milionerem, ale żyję dobrze i zabezpieczam rodzinę. Chcę iść przez życie z dewizą, że żyć godnie, nie musi znaczyć: żyć bogato. Aspekt materialny nie definiuje człowieka. Nie wyobrażam sobie udziału w patologicznej promocji gali.
Coraz częściej słyszy się, że KSW osiągnęło już szczyt. Jaka jest obecnie kondycja polskiej federacji?
KSW stało się ligą sportową – to gorzej się klika niż walki Popka czy Burneiki, ale federacja się rozwija. Z perspektywy zawodnika dziś oferuje zarobki, o jakich 10 lat temu moglibyśmy pomarzyć. Kiedyś walczyło się za kilka tysięcy, dziś za dziesiątki, a czasem setki tysięcy. Największe walki z pulą miliona euro to niegdyś nie do pomyślenia. Czy KSW się rozwija, czy zwija? Nie nazwałbym tego kryzysem – w każdym biznesie są wzloty i upadki.
Wciąż największą gwiazdą KSW jest Mamed. Z kim zawalczy Chalidow? Co podpowiada ci nos?
Chciałbym, by KSW ściągnęło wielką gwiazdę, np. Andersona Silvę – nawet w wieku 50 lat byłby niesamowity. Na Stadionie Narodowym? Czemu nie? Marzy mi się też rewanż Mameda z Roberto Soldiciem. Mamed walczył wtedy z gorączką, mając obiecany rewanż, i po raz pierwszy poszedł na wymianę. Teraz to mogłoby wyglądać inaczej.
A kto z trójki: Radosław Paczuski, Paweł Pawlak, Piotr Kuberski jest najmocniejszy?
Obiektywnie? Chyba Piotrek wydaje się najmocniejszy, patrząc na wszystkie płaszczyzny MMA. Sercem jestem za Radkiem i wierzę, że może zdobyć pas KSW, bo to prawdziwy kozak, kapitalny kickbokser i wzór sportowca.
Moim największym kibicowskim marzeniem jest walka Mamed Chalidow kontra Jan Błachowicz. Czy taka walka w przyszłości jest realna?
Janek wciąż jest w czołówce UFC i ma ambicje. Gdyby był wolnym zawodnikiem, czemu nie? Znają się prywatnie, ale jako profesjonaliści mogliby się zmierzyć w KSW w wadze półciężkiej. Mamed bił się już nawet w ciężkiej dywizji, a Janek wnosi do klatki ok. 98-100 kg.
Kto byłby faworytem?
Trudne pytanie. Ze względu na gabaryty i siłę fizyczną pewnie Janek, ale w proporcji 55 do 45 procent.
To koniec zapytam o twoich synków – mają 2 i 5 lat. Chciałbyś, żeby zostali zawodnikami MMA?
Nie mam takiego ciśnienia. Jeśli pójdą w sport, wesprę ich, jak w każdym innym wyborze. Gdyby zaczęli poważnie trenować MMA, ciążyłaby na mnie presja, by im pomóc i pozostać autorytetem – to niełatwe. Najważniejsze, by stali się dobrymi ludźmi. Sporty walki kształtują charakter i uczą zasad. Uważam, że mężczyzna powinien być sprawny i dbać o siebie pod względem intelektualnym i zdrowotnym. To uczy dyscypliny i kształtuje pewność siebie, która jest potrzebna w dalszym życiu.
Odzimkowski w TOP 10 rankingu KSW
