Zawzięty wulkan
Nie lubił przyciągać uwagi, ale im więcej świateł było skierowanych w jego stronę, tym grał lepiej. Nie był najwyższy, ale potrafił zbierać po kilkanaście piłek w meczu. Nie miał pewnego rzutu, ale z łatwością wystawiał piłkę jak na tacy innym zawodnikom. Rajon Rondo pełen był sprzeczności. Przez lata polaryzował kibiców swoją grą i charakterem. Wchodził w konflikty z trenerami, sędziami, kolegami z drużyny. – Na boisku nie staram się zdobyć przyjaciół. Pogadać, to możemy sobie latem – tłumaczył swoją zawziętość w rozmowie z Lee Jenkinsem z Sports Illustrated. – Jest jak wulkan. Ale wolę taki wulkan, który może wybuchnąć, niż taki, który już nie jest aktywny – dodawał Doc Rivers, czyli chyba najważniejszy w karierze obrońcy szkoleniowiec.
Rondo uwielbiał rywalizować, mając dwóch starszych braci. Ojciec odszedł z domu, gdy Rajon miał siedem lat. To także dlatego miał potem problemy z nawiązywaniem relacji. Koszykówka nie była jego ulubionym sportem. Wolał futbol amerykański i chciał pójść w ślady Bretta Favre, który był jego ulubionym quarterbackiem. Ostatecznie został rozgrywającym, ale w koszykówce. Od zawsze ciekawił swoimi interesującymi warunkami fizycznymi, nie bez powodu dorabiając się przydomku „E.T.”. Miał wielkie dłonie i szeroką rozpiętość ramion, jak gdyby mierzył ponad dwa metry, podczas gdy tak naprawdę miał niewiele więcej niż sześć stóp (185 cm). Imponował inteligencją i kreatywnością, choć w okresie dojrzewania regularnie sprawiał problemy wychowawcze.
Cztery w linii
Był po prostu inny niż wszyscy. Tak na boisku, jak i w szkolnej klasie. – Każdy chce tylko zdobywać punkty. A ja chcę podawać. Lubię być inny. Nigdy nie potrafiłbym kogokolwiek naśladować – stwierdził pewnego razu. Jako uczeń był leniwy i nieokrzesany. W szkole średniej często tarł się ze swoim trenerem, który był też jego nauczycielem matematyki. Rondo zapominał o pracach domowych. Spał na lekcjach. Wybudzony ze snu potrafił jednak momentalnie rozwiązać równania znajdujące się na tablicy. – Był okropnym uczniem, ale był też piekielnie inteligentny – mówił o nim Doug Bibby w artykule dla Sports Illustrated. Belfer był pewien, że ktoś taki musi oszukiwać, ale Rondo radził sobie nawet wtedy, gdy Bibby przygotowywał specjalne testy tylko dla niego.
Młody zawodnik łapał wszystko w mig i był po prostu znudzony, gdy reszta klasy próbowała pojąć, o co chodzi. Od najmłodszych lat uwielbiał grać w różnego rodzaju gry. Był mistrzem „czterech w linii” (ang. Connect Four), czyli gry, w której należy tak wrzucać żetony do specjalnej planszy, by ułożyć je cztery w poziomie, pionie lub ukosie. Potem, już jako gracz Celtics, wykorzystywał te umiejętności podczas różnego rodzaju wydarzeń charytatywnych czy obozów dla dzieci, gdy zamiast stresujących go rozmów, mógł po prostu układać żetony i grać. Często w kilka partii naraz, przewidując ruchy przeciwnika. Spryt i inteligencję pokazywał również na boisku. Rozwijał się przy tym na tyle dobrze, że realna stała się wizja gry w NBA.
Zielone światło
Rondo szybko wpadł w oko przedstawicielom Boston Celtics. Upodobał go sobie Danny Ainge, któremu bardzo podobało się to, co rozgrywający robił na uniwerku Kentucky. Menedżer Celtów był tak naprawdę jego największym fanem, zanim jeszcze ktokolwiek inny usłyszał o Rajonie, a pierwszy raz zobaczył go w… Hiszpanii, gdy Rondo był jeszcze uczniem szkoły średniej. Przed draftem w 2006 roku Celtics zaprosili go na dwa treningi. I im dłużej oglądali go w akcji, tym coraz łatwiej było dostrzec jego talent. Doc Rivers, ówczesny szkoleniowiec bostońskiej drużyny, nie był przekonany, ale Ainge nie miał zamiaru odpuścić. Po latach Rivers przyznał, że inteligencja Rondo, którego Doc nazwał „najmądrzejszym gościem, jakiego trenował”, już wtedy wybijała się na pierwszy plan.
Problemem był przede wszystkim niepewny rzut oraz wątpliwy charakter, przez który kolejne zespoły – ku radości Ainge’a i Celtics – pomijały rozgrywającego w naborze. Menedżer Bostonu dostał więc zielone światło od właścicieli, by dogadać się z Phoenix Suns i pozyskać młodego obrońcę w zamian wybór w pierwszej rundzie kolejnego draftu. Wydawało się, że trafia do miejsca, gdzie będzie mógł spokojnie się rozwijać. Celtowie w jego debiutanckim sezonie byli najgorszą drużyną w lidze. W trakcie tamtych rozgrywek zaliczyli nawet serię 18 kolejnych meczów bez zwycięstwa. Latem 2007 roku Ainge dwoma transferami wyczarował jednak w Bostonie nową wielką trójkę. Do Paula Pierce’a dołączyły dwie uznane ligowe gwiazdy: Kevin Garnett oraz Ray Allen.
Piłkę chciał każdy
Bostończycy z miejsca stali się głównym faworytem do tytułu. Mało brakowało, a Rondo odszedłby z klubu w wymianie za Garnetta. Władze Minnesota Timberwolves ponoć mocno naciskały na to, by Celtics włączyli rozgrywającego do transferu. Grozili nawet zerwaniem negocjacji. Ainge nie odpuścił, choć ryzykował, że w ten sposób straci szansę na pozyskanie tak fantastycznego gracza, jakim był KG, a więc były MVP ligi. Interweniować miał nawet sam Garnett, który chciał zatrzymać Rondo w składzie Celtics. Koniec końców Wolves zgodzili się, aby zamiast niego w wymianie wziął udział dawno zapomniany już Sebastian Telfair. 21-letni wtedy Rondo został jednak nagle wrzucony na bardzo głęboką wodę.
Jako jedyny rozgrywający w zespole miał teraz prowadzić atak z trójką przyszłych członków koszykarskiej Galerii Sław (ang. Hall of Fame). Nie lubił być w centrum uwagi, ale teraz nie miał już wyboru. Od tamtej chwili to na Boston skierowane były już wszystkie koszykarskie światła. Rondo tak naprawdę stawiał dopiero pierwsze kroki w NBA. Wciąż trudno było mu zbudować relację ze starszymi kolegami. Weterani parkietów rzadko spędzali z nim czas poza boiskiem, ale na parkiecie to właśnie od jego decyzji byli najbardziej uzależnieni. – Każdy chciał piłkę, a ja musiałem pamiętać, ile kto oddał rzutów – tłumaczył. Bardzo pomógł mu Rivers, który w przeszłości sam przez wiele lat był w NBA rozgrywającym u boku m.in. Dominique’a Wilkinsa.
Generał parkietu
Między nimi też przez lata dochodziło do wielu spięć. Czasem w szatni latały nawet jakieś przedmioty. Rondo najlepszy kontakt złapał ostatecznie z Garnettem, choć to Allen początkowo wziął Rajona pod swoje skrzydła. Dwóch obrońców znalazło wspólny język mimo ponad dekady różnicy w wieku. Okazało się nawet, że obaj mają pewne zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, co tylko ich zbliżyło. Z czasem ta relacja zaczęła się jednak psuć. Pojawiły się nawet oskarżenia, że Rondo specjalnie zaczął rzadziej podawać Allenowi. Był to jeden z powodów, dla których Allen w 2012 roku postanowił opuścić Boston i przenieść się do Miami, a więc ówcześnie zdecydowanie największego rywala Celtics w Konferencji Wschodniej.
Kibice bostońskiego zespołu nie do końca potrafili to zrozumieć, ale przynajmniej ich ulubieńcy w 2008 roku zdobyli upragniony mistrzowski tytuł. Dla Celtics było to rekordowe 17. mistrzostwo, ale pierwsze od 1986 roku. Rondo był wtedy drugoplanową postacią, choć w finałowej serii przeciwko Los Angeles Lakers zaczął coraz mocniej zaznaczać swoją obecność. Jawił się jako świetny generał parkietu, a do tego nieustępliwy defensor. W szóstym, przesądzającym o mistrzostwie Bostonu meczu zapisał na konto 21 punktów, siedem zbiórek, osiem asyst oraz sześć przechwytów przy jednej tylko stracie. Coraz trudniej było odciągać od niego wzrok. To był pierwszy tak wyraźny sygnał, że w kolejnych latach wielka trójka Celtics zamieni się w wielką czwórkę.
Ulubieniec Bryanta
Tak się rzeczywiście stało. Rondo wyrósł na gwiazdę ligi i jednego z najbardziej jej ekscytujących graczy. Regularnie grał w Meczach Gwiazd. Notował triple-double w czasach, gdy było to znacznie trudniejsze. Stał się ulubionym graczem młodego pokolenia i nowej generacji – tak przyszłych graczy, jak i młodszych kibiców. Im większa stawała się scena i jaśniejsze światła, tym on świecił jaśniej i był większy. Dorobił się przydomku „Playoff Rondo”, bo najlepsze zostawiał właśnie na mecze fazy posezonowej. W 2009 roku stoczył fantastyczny pojedynek z młodym Derrickiem Rose’em w pierwszej rundzie. Rok później wprowadził Celtics do finału, wcześniej wyrzucając za burtę LeBrona Jamesa, który po tamtej porażce zdecydował się odejść z Cleveland Cavaliers.
Rondo potrafił być najlepszym graczem na parkiecie w meczach, w których występowali też Garnett, LeBron, Dwight Howard czy Kobe Bryant, a więc absolutnie topowe postaci tamtych czasów w NBA. Rozgrywający był zresztą jednym z ulubionych zawodników właśnie Bryanta, który tak samo, jak fani zachwycał się jego niesamowitymi liczbami. – Nie chcecie go? Dajcie go do mojej drużyny. Kocham wszystko, co z nim związane. Widzieliście innego obrońcę o takich warunkach, który notowałby takie cyferki? To niesłychane. Uwielbiam go – mówił nawet Kobe w jednym z wywiadów. Zawodnik Celtics potrafił rozdać 24 asysty, zdobyć 44 punkty albo zaliczyć triple-double w postaci 18 punktów, 17 zbiórek i 20 asyst lub 29 punktów, 18 zbiórek i 13 asyst. Ponad 20 z jego 32 triple-double w barwach Celtics miało miejsce w meczach pokazywanych przez ogólnokrajową telewizję. Nic więc dziwnego, że był wtedy jednym z najpopularniejszych rozgrywających w całej lidze.
Łabędzi śpiew
Popularność napędzał efektowny styl gry. Znakiem rozpoznawczym stała się jego zmyłka, gdy wchodząc pod kosz, markował podanie za siebie, by wysłać przeciwnika w tamtą stronę i otworzyć sobie autostradę do obręczy. Opanował to do perfekcji, wykorzystując swoje wielkie dłonie, dzięki którym z łatwością mógł kontrolować piłkę. Kibice kochali też jego zawziętość. W większości fanów Celtics miał swoich sojuszników, bo często rzucał się po piłkę na parkiet i nie bał się brudnej roboty. Niektórzy psioczyli, że w sezonie zasadniczym czasem za bardzo odpuszcza, ale takie było podejście całej bostońskiej drużyny pełnej weteranów. Rondo krytykowany był też za swoją ostrą osobowość, która często skutkowała zawieszeniami, co osłabiało zespół.
Przez lata rozgrywający był więc wdzięcznym tematem dla mediów i kibiców, bo polaryzował opinię publiczną jak mało kto. Ainge go uwielbiał i doskonale wiedział o jego wartości dla bostońskiego zespołu, ale mimo to wiele razy rozmawiał o jego transferze do innej drużyny. W międzyczasie kibice i eksperci często kłócili się, czy Celtics są lub mogą być lepsi bez niego. Coraz starszy skład miał coraz większe problemy, a seria zwycięstw po kontuzji Rondo w styczniu 2013 roku była tak naprawdę łabędzim śpiewem tego zespołu. Kilka miesięcy później Celtowie odpadli z fazy play-off już w pierwszej rundzie, a w czerwcu z klubu wytransferowani zostali Garnett i Pierce. Z mistrzowskiej drużyny w Bostonie ostał się już tylko Rondo.
Koniec pewnej ery
Przed kontuzją wchodził w swój najlepszy okres gry. Miał 27 lat, czyli tak naprawdę najlepsze miało dopiero nadejść. Pod koniec stycznia szykował się do swojego pierwszego w karierze występu w roli startera Meczu Gwiazd. Był najlepszym podającym ligi, notował też coraz lepszą skuteczność na półdystansie. Za linią rzutów za trzy punkty wciąż był odpuszczany, ale coraz częściej potrafił karać tych, którzy w ogóle nie wierzyli w jego rzut. Sam przyznawał, że wcześniej wiele razy podczas oddawania rzutu myślał, że może jednak powinien był podać. Jason Kidd, a więc inny wielki rozgrywający, który w przeszłości też miał problemy z rzutem, dał mu jedną prostą radę: jeśli już oddajesz rzut, to musisz być na to zdecydowany. Podziałało.
Zerwane więzadło w kolanie bardzo nagle i gwałtownie zatrzymało jednak jego karierę. Gdy po roku od kontuzji wrócił wreszcie do gry, to Celtics byli już zupełnie innym zespołem. Z klubem pożegnali się nie tylko Pierce i Garnett, ale też m.in. trener Doc Rivers, którego zastąpił debiutujący w roli pierwszego szkoleniowca młodziutki Brad Stevens. Bostończycy po latach bycia w czołówce zaczęli przebudowę. Po słabym sezonie postawili w drafcie na 20-letniego Marcusa Smarta. W drużynie pojawił się nowy młody rozgrywający. Kilka miesięcy potem, w grudniu 2014 roku, i Rondo został więc wymieniony. Skończyła się pewna era. Prawie 29-letni obrońca po raz pierwszy w karierze miał założyć koszulkę innego zespołu.
Pomocnik LeBrona
Rozgrywający trafił do Dallas, ale tam nie potrafił znaleźć wspólnego języka z trenerem Rickiem Carlisle’em. Rondo nadal umiał czarować, ale wciąż sporo też rozrabiał. Charakterek dawał o sobie znać. W Teksasie spędził ledwie kilka miesięcy. Potem w Sacramento dał znać, że nadal jest jednym z najlepszych generałów parkietu w lidze, kończąc rozgrywki z trzecim tytułem króla asyst. Mimo tego opuścił Kings po ledwie jednym sezonie. Przez jeden rok grał też w Chicago i w Nowym Orleanie. W końcu wylądował w Los Angeles i to tam dopisał wreszcie piękne rozdziały swojej kariery, choć były i gorsze momenty, na przykład, gdy brał udział w bójce z zawodnikami Houston Rockets i uderzył Chrisa Paula, z którym przez wiele lat rywalizował o miano najlepszego kreatora ligi.
W „bańce” w Orlando w 2020 roku był jednak jednym z kluczowych pomocników LeBrona Jamesa w drodze po swój drugi mistrzowski tytuł. Został wtedy zresztą dopiero drugim w historii ligi graczem, który zdobył mistrzostwo zarówno w barwach Celtics, jak i Lakers (jako pierwszy dokonał tego Clyde Lovellette, zdobywając łącznie trzy tytuły: w 1954 roku z Lakers, a potem w 1963 i 1964 z Celtics). Nachwalić nie mógł się go wspomniany James, określając rozgrywającego wprost jednym z najbardziej inteligentnych zawodników, jakich kiedykolwiek miał w zespole. Rondo na pamięć znał wszystkie zagrywki nie tylko swojego trenera, ale też… wszystkich innych w NBA. Gdy w jednym ze spotkań szkoleniowiec rywali chciał zmylić Celtics, to Rondo szybko się zorientował, że… to blef.
Zakochać się w koszykówce
Naturalnym krokiem dla Rondo byłoby więc teraz samemu zostać szkoleniowcem. Powtarzało mu to wielu jego mentorów, zwracając jednak przy tym uwagę, że koszykówka była dla niego momentami tak prosta, że w roli trenera mógłby mieć ten sam problem, co swego czasu Magic Johnson. Wybitny rozgrywający po zakończeniu kariery próbował swoich sił na ławce trenerskiej, ale bez sukcesu. Wściekał się na swoich zawodników, że ci nie byli w stanie zobaczyć tego, co on widzi. Nie potrafił tego zrozumieć, ale oni po prostu nie mieli takich umiejętności. Rondo w przeszłości otwarcie mówił o tym, że chciałby spróbować roli trenera. Może więc teraz, gdy już oficjalnie odwiesił buty na kołek, to pójdzie w tym kierunku.
Ostatni mecz w NBA zaliczył w kwietniu 2022 roku w barwach Cleveland Cavaliers. Rozłąka z koszykówką chyba mu nie służyła, bo w międzyczasie wpadł w kłopoty z prawem. Miał na przykład grozić pistoletem byłej partnerce w obecności swoich dzieci. Był też aresztowany za nielegalne posiadanie broni i marihuany. Takie zachowania na pewno do powrotu do NBA – w jakiejkolwiek roli – go nie przybliżą. Wymowna jest jednak reakcja setek, a może nawet tysięcy kibiców na wieści o zakończeniu przez niego kariery. Kochali go oglądać. Cęsto z jego powodu zakochiwali się w koszykówce, co wielu dziś podkreśla. I to może być tak naprawdę największe osiągniecie 38-latka. Jego postać w wielu sprawach polaryzowała środowisko, ale co do jednej kwestii nie można mieć wątpliwości: w swoich najlepszych latach mało kto tak przyciągał do basketu, jak Rajon Rondo.